O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

poniedziałek, 8 lipca 2019

"... do wszystkich rzeczy"

Kozłówka, Stare Pole, Biadaczka, Wólka Krasienińska, Kawka, 6 - 7.07.2019




Dwie wieże - miniaturki z pudełek od zapałek. Moja ulubiona paralela. Samochwalec, czyli odmiana Pyszałka, sam ją wymyślił z górką dwa lata temu. A teraz... teraz mogę śmiało napisać, żem one dwa pudełka ujrzał od środka. Znów przechwałka? Raczej podziękowanie! Za taką możliwość i za wszystko inne. Adresatko - prosimy, przyjmij. Podziękowanie szczere i z głębi serca płynące. Nawet dwóch serc w tym jednego czternastoletniego. Bo cała eskapada była formą daru dla Córki za "bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie".. Dar okazał się trafiony i nie tylko moja w tym zasługa. Wszystko razem wyszło tak bardzo spontanicznie...

Wcześniej był jeszcze drugi dar - oficjalny, znaczy szkolny. Z wyżej cytowaną okrągłą formułką na bileciku. Bardzo tradycyjny czyli nagroda książkowa. W postaci arcydzieła, którego treść została ponoć przetłumaczona na dwieście pięćdziesiąt trzy języki i dialekty świata. Praktycznie wszystkie znane, funkcjonujące jako żywe. Mówią, że pod tym względem porównywalna jest tylko... Biblia.

"Nie chciała wyjść pognieciona tak jak maki"

Książkę - nagrodę do plecaka włożyłem jednak ja. Skojarzenie nasunęło mi się samo na etapie pakowania. Skoro już motyw Róży miał być aż tak wszechobecny, stać się wręcz motywem przewodnim wyprawy - niechby zaznaczył się również w swojej najsłynniejszej literackiej formie. Dopełnił obraz całości. I niech dociąży plecak dwojga piechurów - Córki i taty.



"Róża nie spieszyła się, gdyż pragnęła wyjść ze swojej zielonej sypialni jako skończona piękność. Dobierała starannie kolory. Stroiła się powoli, dopasowując kolejno każdy płatek. (...) Chciała wystąpić w pełnym blasku swej urody. O tak! Była bardzo zalotna! Tajemnicze przygotowania trwały więc przez wiele dni."

"Aż wreszcie ukazała się pewnego ranka, wraz ze wschodzącym słońcem."



"Teraz kiedy tak zadbała o każdy szczegół, powiedziała, ziewając: 
- Ach... właśnie się obudziłam... Zechce mi pan wybaczyć... Jestem taka nieuczesana..."




Niech zatem i kozłowieckie róże nie grzeszą skromnością. Niech będą takie wzruszające, niech piją chłodną wodę z konewki i niech będą "do wszystkich rzeczy". Czy to w parku czy na muzealnej wystawie.



W niedzielne przedpołudnie na dziedzińcu zaroiło się od "Małych Książąt" w papierowych koronach. Wizyta w pałacu o 12.30 była specjalnie dla nich. Moje "Niecowiększe Książątko" wolało jednak swój szkicownik.

Za wiedzą i zgodą Córki


"Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie".

Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku! Wszystko powyższe układało mi się w całość przez całą sobotę i niedzielny poranek. W trakcie wędrowania, podpatrywania, zachwytów, wreszcie niekończących się rozmów - nie tylko ze stale przy mnie obecną Córką. Zwłaszcza niedzielny poranek miał charakter szczególny. Foto - plener na głodno aż do momentu, kiedy zegar na wieży północnej odezwał się dziewięć razy. W tym momencie wróciliśmy wreszcie do "gościnnej jedenastki" na śniadanie. To, co się wydarzyło wówczas, wymaga suplementu. Kręcąc się po przytulnym poddaszu wyjrzałem przez okno czy zaobserwowane poprzedniego wieczoru koty wciąż dotrzymują nam towarzystwa. Dotrzymywały, ale pojawił się ktoś nowy. Nieznana nam wcześniej Pani w czerwonych spodniach. Jakby wyczuwając moją obecność odwróciła się ku "naszemu" oknu i... bez słowa wstępu rozpoczęła opowieść. Jej bohaterami były znane nam koty. Te z podwórza ukrytego za południową oficyną. Kotka matka z kotką córką. Mieszkanki post - ordynackiej rezydencji, które tu znalazły gościnną przystać, być może ostateczną. Bo wcześniej mama z dzieckiem komuś zawadzała. I poszły obie na poniewierkę. Przerażone i wygłodniałe trafiły na kozłowieckie podwórze. Zaufania do ludzi całkiem nie odzyskały, ale ich nowej opiekunki to nie zraża. Podróże na rowerze wraz ze strawą dla podopiecznych stały się dla Pani w czerwonych spodniach rytuałem. Czymś naturalnym. Ucieleśnieniem zawartej w dwudziestym pierwszym rozdziale tajemnicy. O bezgranicznej odpowiedzialności za to, co się oswoiło. Dobra kobieta napisała te słowa na nowo. Nie piórem, nie edytorem tekstów, prostą czynnością. Rzecz obserwowana z wysokiego okna gościnnego poddasza, urosła do rangi moralitetu. Który wraz z Córą wynieśliśmy z Kozłówki w plecakach, chyba jako ten najważniejszy.