O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Stacja z batiku, czyli 20 na 20. Wspomnienie po roku.

Lata młodzieńcze. Siódma lub ósma klasa szkoły podstawowej, pora roku dawno zapomniana. Zajęcia plastyczne. Których szczerze nienawidziłem. Z powodu braku uzdolnień własnych. Nie wiem czy brak uzdolnień faktyczny czy wmówiony, do dziś nie narysuję prosto dwóch kresek. Jeszcze inna rzecz - to, że znienawidzone wówczas lekcje plastyki, dziś są pasmem całkiem sympatycznych wspomnień. Bo nie chodzi wcale o te moje niezdarne pociągnięcia pędzla czy kredki. Efekt owych pociągnięć i tak spłonął pewnego dnia podczas rodzinnego ogniska na działce. I bardzo dobrze! Nikt nie żałuje, ja najmniej. Liczy się ziarno, które padło w glebę mojego umysłu. Właśnie na tych, ówcześnie znienawidzonych lekcjach. Pomimo braku plastycznej iskry bożej, musiało wykiełkować. I tak się stało. Nie wiem kiedy, ale mam tego pełną świadomość. I wdzięczność dla nauczycielki. Jeśli nawet nie potrafiła nauczyć mnie tworzyć, to nauczyła mnie szacunku do pracy Twórców. Co przyszło na mnie w najwłaściwszym momencie w życiu.

...na swój sposób kiełkuje co roku. Lasy Kozłowieckie.

Batik. Nie za prosta technika malarska, z którą w toku wspomnianych lekcji musiałem zmierzyć się i ja. Niezależnie od braku chęci. Matka pomogła mi dobrać tkaninę. Wyprawy na lubelskie targowisko dały zaopatrzenie w pożądane barwniki. Kuchnia w skromnym mieszaniu, po moich eksperymentach z naprzemiennym traktowaniem tkaniny woskiem i kąpielami w barwnikach, do odmalowania. Szczęśliwie udało się uniknąć interwencji straży pożarnej. Efekt - trójka w dzienniku. Nota taka sobie, a i tak dzieło znalazło swoje miejsce na szkolnej wystawce. I jak tu zrozumieć nauczycielskie decyzje.

Być może zadecydował temat. Moja wyobraźnia, która nie przełożyła się na techniczną wirtuozerię dzieła. Niezdarnie, bo niezdarnie, ale uwieczniłem w ten sposób wyimaginowanych nowożeńców. W poślubnej podróży. Odzianych jeszcze w suknię i garnitur. Nie mam pojęcia, skąd mi to mogło przyjść do głowy. Za to wiem doskonale, skąd sceneria. Lekcji plastyki nie znosiłem, natomiast kochałem kolej. Stąd moja Młoda Para w podróż poślubną nie mogła inaczej jak tylko pociągiem. Ona i On stali naprzeciw siebie, ściskając staromodne kartonikowe bilety do stacji przeznaczenia, oparci o podokienny przedziałowy stolik. Krajobraz za oknem nie przesuwał się. Pociąg nowożeńców zatrzymał się na niewielkiej stacji, zdobnej klasycyzującym budynkiem, gdzie nie dotarły jeszcze przewody sieci trakcyjnej.  Niezelektryfikowanego szlaku strzegły semafory, takie "z duszą", fachowo zwane kształtowymi. Jeden z nich, widoczny w moim batikowym dziele, wskazywał "stój". Zatrzymanie składu z Nowożeńcami najwyraźniej miało chwilę potrwać. Może tyle, co namiętny pocałunek? Bez obaw, że podskok wagonu na rozjeździe sprawi figlarną niespodziankę. 
 
Stacja z batiku. Stacja Lubartów. Bo to właśnie ten peron, ten budynek, wszystko znane z młodzieńczego "przedszkola turystyki", to właśnie przyszło mi na myśl i znalazło się na płótnie. Uwielbiałem stalowy szlak z Lublina do Łukowa, jakaś magia była w pociągach majestatycznie sunących przez północną Lubelszczyznę. Magia, której ulec musieli nawet moi malowani Nowożeńcy.

Nie wiem, czy udało mi się oddać to w jakikolwiek sposób, ale całość zasnuta miała być niezbyt gęstym dymem. Wyrzucany z gotującego się w dalszą drogę parowozu, niknął w bezkresach atmosfery. A może w zmierzchu historii. Parowóz... on, podobnie jak stacja Lubartów, wyimaginowany nie był. W tym okresie, kiedy przyszło mi tworzyć swoje szkolne dzieło, te maszyny można było jeszcze spotkać. Dla przejażdżek pociągami ciągnionymi przez te stalowe smoki wagarowałem wszak czasem z lekcji plastyki. I nawet mi przez myśl nie przeszło, że oto dotykałem świata, który bezpowrotnie odchodził. To odchodzenie to nawet nie były lata. a miesiące. Wręcz tygodnie. Nie wiedziałem o tym. Parowozy zniknęły dla mnie niemalże z dnia na dzień. Skąd też miałem wiedzieć, że oto w naiwnie romantycznej formie utrwaliłem coś, co bardzo szybko stało się historią. Gdybym to wiedział... może nie pozwoliłbym moim bazgrołom zgnić w magazynie szkolnych rupieci (bo jestem przekonany, że batikowe dzieło ostatecznie tam skończyło).
 
 Nieświadomie też moja Młoda Para odjeżdżała w dalszą drogę, nieświadomy byłem ja, który ową Parę (i tę Młodą i tę napędzającą lokomobil) powołałem do płóciennego życia. I to utrwalenie, to życie przepadło w czeluściach szkolnych archiwów. A może skończyło na śmietniku. I bardzo dobrze! Nikt nie żałuje, ja najmniej.Poprawka! Nie żałowałbym, gdyby nie przepadło w ten sposób świadectwo zmierzchu pewnej epoki, którego byłem nieświadomym świadkiem.

Młoda Para odjechała w końcu w swoją stronę. Odjechały parowozy. Te ciągnące malowaną Parę w podróż życia i te rzeczywiste. Pozostała stacja. I ta z batiku, i ta rzeczywista.

Stacja z batiku. Uwspółcześniona. Za chwilę wjedzie pociąg. Bez parowozu i bez młodej pary.

I tu kończy się aspekt historyczny opowieści, wykoślawiony dodatkowo wątpliwym artyzmem mojego młodzieńczego dzieła. Zaczyna się zaś aspekt osobisty, nawet bardzo. Wspomnijmy datę 13 kwietnia 2019.
 
Wiosenny wiatr. Silny nadzwyczaj, lecz pierwszy raz od kilku miesięcy nie przeszywa zimnem. Dopada zaraz po opuszczeniu wagonu, lecz nie przeraża. Nie przeraża mimo perspektywy pokonania w nim dystansu, który opisać można ułamkiem. Dwadzieścia na dwadzieścia. Jeden kilometr na jeden rok. Tak symbolicznie. Nie przeraża tym bardziej, że w okolicy połowy jubileuszowego szlaku czeka taki widok z poddasza:


Wróćmy na moment do Młodej Pary z batiku. Była ona na pewno szkolną pracą na ocenę. Ale też chyba projekcją młodzieńczych marzeń autora utalentowanego na trójkę. 
 
Na autora też wszak przyszedł czas. Także i on wbił się wreszcie w garnitur, tudzież inne odzieżowe utensylia przypisywane Młodym Panom, tak wystrojony, w kolbuszowskiej świątyni, stanął  obok Pani tradycyjnie całej w bieli. Pewnie oboje wyglądali prawie tak samo niezdarnie, jak Młoda Para z młodzieńczego dzieła sprzed przeszło 10 lat. Którego zresztą, w momencie faktycznych, niewyimaginowanych zaślubin, pamięć ani na moment nie przywołała. Tym bardziej przedstawionego nań przedziału, ani stacji w tle.
 
Gdzie Kolbuszowa, gdzie Lubartów...

Obrączka na palcu nie spowodowała jednak, że zapomniałem o szlakach, nie tylko stalowych, punktem na horyzoncie uosabiających nieskrępowaną wolność. O ulubionych białych, przemierzanych stopami gościńcach. Przemierzanych samotnie, samowtór, samotrzeć - zależnie od aktualnych tendencji panujących w niewielkim stadle zwanym czasem dla niepoznaki - Podstawową Komórką Społeczną.

Od powstania i zapomnienia batiku upłynęły kolejne dwie dekady. Będzie w sumie około 30 lat. Liczmy jednak czas od zaślubin. Kiedy doczekaliśmy porcelanowych godów, pojawiła się kolejna  okazja, aby wspomnienie o "dziele", a zwłaszcza inspiracjach, wydobyć na światło dzienne. Lecz cóż! Niepamięć  okazała się silniejsza. Niepamięć i emocjonalne rozdygotanie, kiedy postanowiliśmy zaakcentować te wspólne 20 lat. Stąd dwadzieścia na dwadzieścia. Jeden kilometr jak jeden rok. Nieważne skąd, dokąd, ważne było to, co pośrodku. Ani żona cała na biało ani ja w garniturze. Raczej w strojach i z ekwipunkiem stosownym do podjętej wycieczki. Miejsce startu określiło się samo, czystym przypadkiem. I to ten przypadek powinien był przywołać przelotne choć wspomnienie archiwalnej szmatki. Bo z ukochaną Babą do ukochanej Kozłówki (a potem dalej), razem wyruszyliśmy z tego samego peronu. przy którym całowała się Młoda Para z batiku. Pociąg z batiku, para z batiku i stacja z batiku. Jednocześnie namacalna tak bardzo, że nienamacalne wspomnienie nie miało szans. Tłumaczę to silnym kwietniowym wiatrem.

Reszta jest dziełem przypadku.

Bez ślubnej sukni i bez garnituru, bez zgiełku, który, jak mniemam, powinien towarzyszyć okrągłym rocznicom. U nas była wąską szosą, łąka, potem lasem i wieś. Nowodwór, tak konkretnie, ten koło Lubartowa. Następnie doliną Parysówki. I znów szerokim zadrzewionym gościńcem. Niegdyś opisywałem rośnięcie w oczach od strony zachodniej. Okazało się, że od wschodu wrażenie jest identyczne. Do tego stopnia, że z perspektywy kilku kilometrów pomyliłem neobarokową rezydencję z sąsiadującą z nią Rządcówką. Odległość uczyniła rzędy wielkości nierozróżnialnymi.

Półmetek. Jak mawiają - Piękny, Autentyczny, Wyjątkowy  
 
 
Gościnne poddasze. Wieczorna lektura, nie pomnę jaka. Plecakowy prowiant, napitek...

I wiosna. Taka, która nawet dwudziestoletniemu małżeństwu uderzyć do głów musi.



Minął rok. 20 +1 = oczko. Były plany. Niestety. Tylko plany. I błysk wspomnienia. Ujrzałem wtedy swoją stację z batiku. I młodą parę. I niemłodą żonę, i niemłodego siebie.

Jak nie mija potrzeba wędrowania, tak i chęć pisania nadal towarzyszy. Tę pierwszą trudno zaspokoić, zakazu oddawania się drugiej póki co nie zadekretowano. Oddaję się zatem. Nawet jeśli to, co powyżej zostanie ocenione tak, jak dawna praca plastyczna trudną techniką batiku. To ta potrzeba i tak budzi się niemal co noc. Czasem nawet i tego nie musi. Bo zasnąć trudno. Bo strach. Bo to nie tylko o stracone plany idzie. 

Potrzeba dopaść klawiatury, kartki papieru, czegokolwiek. Nalać szkarłatnej cieczy do kieliszka. Aby było łatwiej. Znosić myśli i przelać je. Potrzeba, która, jak rzekłem, nieraz dopada w środku nocy. Nocy, która mogłaby nie różnić się od tej rok temu.

Wszak trzeba podnieść się, przejść zaświecić światło. A to trudne. Trudne, gdy ma się wrażenie, że obok siebie leżą dwa proteinowe worki. Na strach. Dwa worki to dwie objętości strachu. Tak powinno być zgodnie ze szkolną matematyką. A jest inaczej. Bo w tym przypadku objętości się nie sumują. Tylko znoszą.

Dlatego trudno tak po prostu odejść, nawet jedynie po to by pod osłoną nocy klecić te swoje słowa. Pozostaje zasnąć. Wspomnienie sprzed równo roku, wspomnienie nocy na poddaszu pewnego budynku w kozłowieckiej rezydencji, rzecz trochę ułatwia. Leczy. Zapisane fotograficznie wspomnienie dnia następnego - również. Wszak miało być aż dwadzieścia. I było. Lat i kilometrów.


Że kilometr i rok dwudziesty pierwszy jest tak mocno pod górkę? Przecież to się zmienić może.