O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

niedziela, 28 października 2018

Pragnąc czegoś, pazurami wyszarpując...

Kodeń, 21.10.2018


Beatum scelus. Powieść - moralitet. Na wskroś religijny. Do poczytania w ławie bazyliki w Kodniu. Można też na nadbużańskich łąkach. Bo - gwoli ścisłości - gdy kończy się akcja powieści, kodeńska bazylika św. Anny dopiero powstawała. Jan Cangerle wieńczył architektoniczne dzieło. Do spółki zapewne z anonimowym sztukatorem, który stworzył cudeńko w stiuku. Jedno z wielu cudeniek przynależnych tzw. "renesansowi lubelskiemu". Tworząc akurat w Kodniu architektoniczną oprawę godną Głównej Bohaterki powieści Zofii Kossak.


W tym samym Kodniu z którego Jan Sapieha gniazdo swe uczynił, zaś jego pobożny prawnuk - gniazdo owo rozsławił (przynajmniej według pisarki z Kośmina) postępkiem tyleż zbrodniczym ileż właśnie błogosławionym.

Sprawca zamieszania
"Gorące serca, lotne umysły, szalone głowy i nad sobą ni żadnego pana! Wszystko po swojemu... Jak się komu widzi... Własnym sądem..."

Wszystko powyższe prowadzi do przewin wszelakich, do występków różnego kalibru, tego wszystkiego co ludzie religijni nazywają grzechem. Wydaje się, że gorące serca nieprzypadkowo wymienione są na początku litanii. Wszak to właśnie ich ciepłota, szlachetny poryw warunkuje to, że popełnione winy bywają czasem zbawienne. Niekonieczne nawet tak spektakularne jak to, co imć Mikołaj uczynił papieżowi Urbanowi VIII. Czwarty z kodeńskich Sapiehów faktycznie daje popis fantazji godnej siedemnastowiecznego sarmaty. 
Chłonąłem zatem narrację Zofii Kossak, wkładającą w sapieżyńkie usta świadectwa pobożności tak silnej, że aż prowadzącej do występku godnego najsurowszej kary. I najsurowiej ukaranej a następnie przebaczonej i pobłogosławionej. Chłonąłem w murach siedemnastowiecznej świątyni, także w cieniu o sto lat wcześniejszej zamkowej kaplicy.



Dla mnie - człowieka bardzo, ale to bardzo świeckiego, mającego we krwi zwątpienie, lektura była wyjątkową przyjemnością. Nie tylko dlatego, że dane było mi czytać dzieje świętokradczego czynu w scenerii z taką egzaltacją opisanej przez autorkę. Nawet nie ze względu na absolutnie genialną scenę polowania na wilki (ech, te podniety siedemnastowiecznych prawdziwych facetów). Dlatego, że to książka także o moim pragnieniu posiadania. Chęci wyrywania brudnymi i tępymi pazurami. Podmiot marzeń zdobywany z zaciętą determinacją i wbrew wszystkiemu. Bez dorabiania filozofii, bez podlewania religijnym sosem. Tak, te chwile kradzione współczesności, zabieganiu, codzienności, anty - profesjonalizm, anty - familijność... Anty - wszystko co sprzeciwia się fascynacjom skrytym na dnie mózgownicy. Wzniosłym bądź przyziemnym, frywolnym nawet czasem. Bo otoczka prowokuje. Bo gdzieśtam, cośtam mignie. W żółcieniach liści, w błękicie wody. Tej samej w której niegdyś musiało odbić się Święte Oblicze.


Wina? Czasem na pewno. Błogosławiona? Nie wiem.

poniedziałek, 15 października 2018

Puszcza

Kozłówka, Samoklęski, Biadaczka, Wólka Krasienińska, Kawka.
14.10.2018

 "Wsiadłem na noc do pociągu z Warszawy do Lublina, a po krótkiej drzemce, skoro dnieć zaczęło, patrzyłem na mijające obrazy polskiego poranka, który wydał mi się wyjątkowo piękny. Zacząłem notować ołówkiem opis widoków i nastrojów - i pomyślałem jak te gorące wyrazy wydałyby się śmiesznemi owym typom klubowym, które obserwowałem."
Józef Weyssenhoff, Mój pamiętnik literacki.

W momencie gdy rozkręcając się dopiero początkiem żwawego marszu mijałem ławeczkę nad Parysówką, zegar na północnej wieży odezwał się zza przyozdobionych czerwonym plecakiem pleców. Dwanaście razy. Znaczy - zenit. Mimo połowy października odczuwalny. Polska Złota...

"(...) życie nadgryza codzień człowieka, aż go zje i przetrawi. Ale po co się umartwiać, aby trwać dłużej w umartwieniu? Lepiej chyba łowić słodycz życia, póki się da - i bez ludzkiej krzywdy?". J. Weyssenhoff, Puszcza.

A jednocześnie moc przyciągania. Trzymająca w objęciach. Bo wyruszyć to ja chciałem rano. Coś gnało na szlak. Jednak inne coś kazało zwolnić, pozostać jeszcze chwilę, porozmyślać, słów kilka zamienić. 


Kilometr zero, za pięć dwunasta...


Ale w końcu jestem na gościńcu. Wokół efemeryczny powab jesieni. Pierwsza plucha, ulewa, ba - zwykły przymrozek - i wszystko się skończy. 

Ulubiona brzoza zdaje się dobrze o tym wiedzieć. I przeżywać swój coroczny lęk. 

"A teraz pozwalam panu całować... to co jest między nami - przestrzeń". J. Weyssenhoff, Puszcza.


Brzoza od lat zdobi miejsce w którym gościniec prowadzący od Kozłówki ku Samoklęskom osiąga kulminację. Ot, morena, ślad historii, tej geologicznej.

W elektronicznym (signum temporis!) urządzeniu ślad historii zupełnie innego rodzaju. Jednocześnie to, co mnie ściągnęło w okolice Samoklęsk. Bo "Soból i Panna" tylko zachęcił do poszukiwań. Najpierw w meandrach globalnej sieci. W wyniku czego, oprócz encyklopedycznych mądrości, wygrzebałem też "Puszczę". A ta lektura spowodowała iż nie oparłem się pokusie ponownej wędrówki przez lubelską część weyssenhoffowego dziedzictwa. Przynajmniej zahaczenia o nią - skoro wdzięki innej a jednak pokrewnej natury skradły mi sporą część dnia. Stąd nie będzie poniżej fotografii samoklęskiego pałacu. Będzie jedynie aleja - kędy wiodła moja niedzielna marszruta. W zastanych okolicznościach pogodowych myślę że godna pióra obficie cytowanego przeze mnie pisarza.


Opisywanego wcześniej "Sobola i pannę" sam autor określił kilka lat po jej wydaniu jako "książkę szczęśliwą". "Rodzajem hymnu, na cześć krainy, na cześć młodego życia i kochania". W poprzedniej notce starałem się ową szczęśliwość "zaimportować", mimo odmienności krajobrazów - osadzić w niepozbawionych uroku płaskościach Małego Mazowsza. Przywołując Samoklęski jako miejsce związane z wcześniejszym okresem życia autora.

Czy podobnie było w przypadku niesionej w kieszeni i zapisanej w bitach (ta nowoczesność!) "Puszczy"? "Soból..." to poemat (znów autorecenzja samego J.W.), "Puszcza" to "regularna powieść psychologiczno - obyczajowa" (...) z cechami uwielbienia dla przyrody dzikiej (...)". Nie znając jeszcze urywków z "Mojego pamiętnika literackiego" czułem to podskórnie nie starając się szukać nawet bardzo niewyraźnych ech "robiących Litwę" z okolic Samoklęsk, Biadaczki, Kozłówki. Ot, potraktowałem spacer jako zwykła - niezwykłą wycieczkę, rodzaj pielgrzymki do miejsc które fascynują mnie nie tylko ze względu na historyczno - literackie odniesienia. Po wielokroć o tym pisałem. 

Po drodze była jeszcze dolina Mininy - w miejscu w którym cztedziesto i czterokilometrowa rzeczółka opuszcza kozłowiecki bór zasilając jednocześnie swoimi wodami w pół zdziczałe stawy.

"Bogaty jesteś, panie Edwardzie, tylko uwikłałeś się. A ja to lubię: niech młody lezie w gąszcz, gdzie nimfeczki się gonią. Potem szuka odwikłać się i - napowrót w gąszcz! - tylko już z nabytem doświadczeniem" J. Weyssenhoff, Puszcza.

Zaś ostatni fragment marszruty, dystans pomiędzy Biadaczką a Kawką pokonałem niemal biegnąc. Niewątpliwy ten wysiłek spowodowany był urodą pół dzikich stawów, niczym błękitne korale nanizanych na wstęgę Mininy. Piękno tego fragmentu pejzażu Małego Mazowsza sprawiło iż zapomniałem o prawidłach rządzących rozkładami autobusów. Cóż, trzeba było nadgonić chyżością obolałych nóg. I tylko klon na poboczu szosy w Wólce Krasienińskiej wymusił dłuższą chwilę oddechu.

Od tego miejsca 15 - 20 minut i zdyszany osiągam przystanek docelowy w Kawce.

środa, 26 września 2018

Litewskie echa w kozłowieckim lesie

Kawka, Stróżek, Ciemięga, Stary Tartak.
23.09.2018.

"Uśmiechnęli się do siebie obaj młodzieńcy radośnie, obaj piękni, choć odmiennego typu. Na Michale znać było kulturę miejską i nerwowość rasy intelektualniejszej. Stanisław (...) wyrósł jak Bóg dał, w krainie tej od pierwotnego raju mało jeszcze odmiennej. (...) Uściskali się młodzi sąsiedzi mocno, jak dzieci do siebie zatęsknione.
- Napijesz się herbaty, Stachu?
- A uchowaj Boże! od tego trawa w brzuchu rośnie. Wódkę masz?"


Całkiem młody student uniwersytetu w Dorpacie (dzisiejsze Tartu, Estonia) otrzymuje w spadku po ciotce majątek Samoklęski. W wolnych chwilach miesiącami tam przebywa. Nieco później, po wstąpieniu na rosyjski tron Mikołaja I, rusza wraz z przedstawicielami ziemiaństwa i tak zwanych kół przemysłowych z "wiernopoddańczym adresem". Zanim trafia przed carskie oblicze - w petersburskim Yacht - Clubie odbywa się osławiona partia pokera, zakończona wzniesieniem okrzyku "czwarty rozbiór Polski". Tryumfatorem był stryjeczny brat cara. Przegranym - wspomniany były student Dorpatu. Stawką - równowartość Samoklęsk. Nazwa miejscowości znamienna, przegrana sromotna i... w pewnym sensie na własne życzenie.

Kilkanaście lat później, w 1911 roku, ukazuje się pierwsze wydanie "Sobola i Panny". Autor - to ten sam niefortunny pokerzysta z Petersburga, Józef Weyssenhoff. Wówczas już dojrzały literat, konserwatywny dość piewca tradycji ziemiańskich a przede wszystkim łowieckich. Przy tym arcymistrz literackiego pejzażu. Głównie litewskiego, kowieńskiego, żmudzkiego. Krajobrazów zapamiętanych z lat dzieciństwa. Niezbyt wesołego, z uwagi na przedwczesną śmierć ojca, Michała Weyssenhoffa.

Drugie wydanie (1913) - to z kolei symbioza pejzażu kreślonego piórem pisarza i tego rozumianego dosłownie - utrwalanego olejem na płótnie. Symbioza nieprzypadkowa. Pisarz Józef i malarz Henryk Weyssenhoffowie - to kuzyni. Zerknijmy na prezentowaną na łamach Wiki okładkę. Barwną zapowiedź podróży do sentymentalnego, pól - legendarnego makrokosmosu, który - jak się zdaje - przeminął bezpowrotnie. Krainy zdefiniowanej kowieńską fizjografią, której literacki portret - to perła! Niezależnie od tego jak bardzo soczysta, przebogata i po prostu piękna polszczyzna wyda nam się anachroniczna.

Już druga stronica serdecznie bawi. "Trawą co "od herbaty rośnie w brzuchu". Dalej - równie zabawne przywołanie tradycyjnej pieśni, której zakończenie staje się tytułem - hasłem wywoławczym. I jednocześnie wprowadzeniem w romansowy wątek całości. Podobnież jak wspomniana okładka.

Po drodze różowoszarej, z rzadka przekreślonej długimi cieniami, szli młodzi zgodnym marszem, wdychając moc zapachów niepokalanych. 
Stanisław zaczął podśpiewywać:

Pojedziemy na łów, na łów,
Towarzyszu mój! (...)

Podchwycił Michał:

Aż tam leci zając, zając - 
Towarzyszu mój! (...)

Prześpiewali zwrotki odwiecznej piosenki, która tutaj hukała radośnie, nowa w młodych sercach. I zbójecka zadźwięczała ostatnia zwrotka:

A teraz się dzielmy, dzielmy,
Towarzyszu mój!
Tobie zając i sarna,
A mnie soból i panna (...)

- Sobola nie będzie a panny nie chcę - dodał Michał komentarz.
- Oj, nie zarzekaj się, Miś! Chyba, że kochasz się? Tedy co innego (...)
- Mnie się zdaje, że i ona trochę... Ale trudno wiedzieć, bo są wyjątkowe okoliczności
- Nie próbowałeś zapytać?
- Tak... pod figurą.
- Pod figurą?! Tak już daleko zaszło między wami? (...)
- Nie rozumiesz mnie, Stachu, bo nie mogę powiedzieć, o kogo chodzi. Ale... wyobraź sobie na przykład taką gęstą leszczynę, jak ta, obok której przechodzimy...
- I wyobrażam. No?
- Byłem z nią sam na sam w takiej leszczynie. (...)
- O wa! - wykrzyknął Stanisław zagadkowo. - Ale jakże tam skończyło się między wami?
- Nic się nie skończyło, w tym rzecz! Raczej się zaczęło. Śni mi się po nocach - a już, jak mi gdzie zapachnie leszczyna...
- To nie daj ty Boże! - dokończył Stanisław ze śmiechem.
- Właśnie. I nie mogę zbyt często jej widywać, muszę udawać obojętność.
- A to czemu?
- Bo widzisz, zapomniałem ci powiedzieć, że mężatka (...)


Samoklęski - dawne dziedzictwo Józefa Weyssenhoffa - to zachodni skraj  opisywanej tu po wielokroć "Kozłowiecczyzny".  Dziedzictwo, jak wiemy, utracone zgubnym skutkiem zamiłowania do hazardu. 

Z kolei płochy i jeszcze lekkomyślny Miś Rajecki zdaje się być alter ego pisarza. Odbiciem siebie sprzed nastu lat. Także tych przepędzonych samotnie w Samoklęskach. Nadzwyczaj barwnie przedstawiona w książce sceneria  - co do geograficznej ścisłości zupełnie nie ta. Małe Mazowsze to nie młodoglacjał. Ani litewski ani nawet suwalski (w obrębie tego ostatniego kręcona była ekranizacja "Sobola i panny" - 1983).

Malownicze moreny -absolutnie nie! Z kolei opiewane na kartach "Sobola..." dyrwany i rojsty... Wystarczy odnaleźć skryte w kozłowieckiej "puszczy" Krwawe bądź Krucze Bagno, Ośniak, Okrągalk, Okolec... Skojarzenia same się nasuwają.

Stąd zatem "Kozłowiecczyzna". Bo przy odrobinie wyobraźni można w tutejszej post - ordynackiej dziedzinie odnaleźć ledwo wyczuwalny oddech Weyssenhoffowych klimatów. Bliskość związanych z autorem Samoklęsk to ten najbardziej namacalny czynnik. Są też i inne - ulotne niczym blada poświata, którą "wyższe kity drzew żegnały słońce tęsknym rumieńcem". I tenże "tęskny rumieniec" na policzku powieściowej Warszulki...

Zapakowawszy do plecaka egzemplarz "Sobola...", ruszyłem lubelską "czterdziestką czwórką" do Kawki - tej miejscowości, którą nie raz nazwałem moją prywatną bramą w ulubione ostępy. Nie pierwszy zresztą raz z "Sobolem..." w torbie. Książka kurzy się u mnie na półce od czasów licealnych. Przeczytana zaś po raz pierwszy w całości, gdy sam byłem w wieku Michała Rajeckiego. Co więcej - mocno wówczas współodczuwając jego sercowe perypetie. Choć siłą biegu czasu dylematy kochliwego młodzieńca na progu XX wieku musiały być inne niż jego odpowiednika z ostatnich lat poprzedniego stulecia. Za dużo burz, za dużo zmian w mentalności tudzież w hierarchii współczesnych wartości. Ot, oczywistości - po raz kolejny odbijające się w wodach Stróżka - połączonego z Samoklęskami wstęgą Mininy.

"Istota, którą się kocha w pierwszych latach męskiej dojrzałości, nie jest osobą – jest wcieleniem pragnień."

Niewypowiedziana myśl, zręcznie wpleciona w młodzieńcze rozterki Michała Rajeckiego, to najczęściej przywoływany cytat  z "Sobola i Panny". Być może z całej, już nieco zapomnianej, twórczości Józefa Weyssenhoffa. Wspomniany współczesny odpowiednik młodzieńca nie zmienił się AŻ TAK bardzo aby przytaczanej frazie zarzucić można było brak ponadczasowości. A dla mnie... od czasów, kiedy sam byłem (metrykalnie) tym "współczesnym odpowiednikiem", myśl, która tak bardzo wbiła mi się w głowę, kojarzy mi się wciąż z tym samym miejscem, Oglądasz je, Drogi Czytelniku/Droga Czytelniczko, na obrazku powyżej.


Bory, grądy, dąbrowy a przede wszystkim, łowieckie tradycje ziemiaństwa - jako tło dla romansowej historii? Atrybutem powieści Józefa Weysenhoffa. jest odwrócenie ról fabuły i tła przyrodniczo - krajobrazowego. Tła niebędącego tłem. Bo to banalna  miłostka  Warszulki i Michała wydaje się stanowić dodatek, upiększenie. Tematem książki jest przyroda. Litewska, ale w moim odczuciu również poleska, mazowiecka też. Ukazana oczami ludzi którzy poprzez kultywowanie przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji dostrzegają jej ponadmaterialną wartość a jednocześnie są z nią związani pierwotną, ledwie uświadomioną symbiozą.


Patrząc z perspektywy współczesnego człowieka życzyłbym sobie aby łowieckie tradycje rodem z ziemiańskich dworów i magnackich pałaców znajdywały swoje zasłużone miejsce na kartach książek, pamiętników, we wspomnieniach czy muzealnych salach. Zaś w odniesieniu do stworzeń, które dziś brykają po "Kozłowieczcyźnie" czy gdziekolwiek indziej użyłbym wyświechtanego sloganu "niech żyją". Będącego nazwą jednego z proekologicznych ugrupowań. Zaś współcześni Michałowie Rajeccy (ja sam wiekiem przypominam raczej Stacha ) niech zaś raczej przywożą z lasu trofea jak poniżej. Trafiają i nie zabijają.




środa, 25 kwietnia 2018

Kartograficznie i dziękczynnie

Józefów Roztoczański, Czartowe Pole, rezerwat "Nad Tanwią", Huta Różaniecka, Huta Szumy, Młynki, Narol, 20-22.04.2018.

Jeśli popadnę w przesadną egzaltację - sorry. Wpis inny niż dotychczasowe, lista osób do wspomnienia długa. Jeśli kogoś pominę - sorry podwójne.
Roztocze jest piękne. Ludzie zauroczeni Roztoczem są piękni. Pewnie gdyby nie byłoby Was, gdybyśmy nie spędzili wspólnie piętnastu lat w Krainie Lessu, Piasku i Wapienia, nie byłoby też moich zaślubin z Sopotem. Ponawianych i odnawianych corocznie. Ostatnio w drodze do Huty Różanieckiej. Odnowienie symboliczne, bo to miłość nieustająca. Dawno skonsumowana, mimo to pojawiły się równie symboliczne białe kwiaty.


Jakże cudnym jest fakt iż bez przeszkód można cieszyć się pięknem ziemi, która przecież nie tak dawno temu spływała krwią.  Kamienny orzeł przy kościelnym murze w Józefowie Roztoczańskim jest jednym z setek (jeśli nie tysięcy) miejsc, które mają za zadanie nie dać zapomnieć.  Wiosenne, wcale - nie - symboliczne odrodzenie co rok daje nadzieję. Może to stąd skrzydła uniesione w geście, który oglądany z odpowiedniej perspektywy wydaje się być niezwykle radosny.



W tym kontekście oczywistego wydźwięku nabiera wytwór polskiej kartografii krajoznawczej, podarowany mi przez Artura Pawłowskiego podczas jubileuszowej wędrówki po roztoczańskiej "klasyce".


Ale wróćmy na nie mniej klasyczny "Szlak Krawędziowy" z dnia pierwszego. To moje kryterium indywidualne. Uczę się godzić skłonność do samotności z równie silnym instynktem stadnym. Samotność wycisza, towarzystwo cieszy, czasem też poi, karmi i ogrzewa. Prawda Sosenko i Delphi? Bez Waszych pyszności padłbym gdzieś między Hutą a Narolem dnia trzeciego. Ciasto na drogę od Kochanych Koleżanek smakowało wybornie, do domu dowiozłem jedynie mały kawałek - z przeznaczeniem dla Małżonki.

Zanim jednak co - na "Czartowym" była jeszcze herbatka energetyzująca na wodzie z Sopotu. To też już powoli tradycją się staje. Energia potrzebna, bo przede mną jeszcze drogi szmat. Zarzuciłem zatem plecak i marsz. Skrótem przez Puszczę Solską do Oseredka a potem już posłusznie za znakami Szlaku Krawędziowego. To właśnie na tym odcinku przypomniała mi się światła fraza  o "Tytanach Wypoczynku". Mi "plecak wciąż coraz cięższy" coraz też bardziej owej tytaniczności przydawał. Ale co tam. Wszak Roztocze odmładza. 


Tak dobrnąłem do "Jelonka". Było dobrze już pod wieczór. I - uwaga, uwaga - cicho i pusto. A to rzadkość w tym miejscu.


Od "Jelonka" do szypotów na Tanwi już tylko kilka kroków. Słońce schowane za koronami drzew jeszcze całkowicie nie gaśnie. Jeszcze w przyrodzie nie zapadła cisza nocna. Chociaż tam cisza nigdy nie zapada, Tanew zawsze ma nam coś do przekazania...


"U Gargamela" pięcioro ktosiów (Ewa, Maria, AsiaKrzysiek i Waldek) postanowiło ulżyć mi w wypoczynkowej tytaniczności. Stąd nowa nazwa - "Szczęśliwa Buzia Sokolika". Przejście przez Wał Huty Różanieckiej zostało mi w ten sposób zaoszczędzone. Wróciłem tam jednak niebawem. Wszak oprócz piątkowego kryterium indywidualnego, było jeszcze niedzielne.




A pomiędzy piątkowym a niedzielnym - sobotnia jubileuszówka. Jak ją określić? Euforyczna? Bo przecież nie napiszę, że radosne podniecenie, które nie opuszczało mnie przez całą niedzielę (od Huty po Narol) było li i jedynie efektem nieco większego niż zwykle współczynnika spożycia. Słodkości i nektarów,  nie tylko w stanie płynnym...


Zanim jednak słodka nagroda - było coś do przedreptania. I do obejrzenia w trakcie dreptania. Wiosna szaleje, kwiecień wyzbył się zimowych fragmentów plecionki.


A teraz trochę wstydu: nigdy, przenigdy nie poświęciłem dziewiętnastowiecznym pamiątkom z Huty Różanieckiej najmniejszej uwagi. Ot, ruinka przy drodze a mi się przecież zawsze się spieszyło. O nie, jubileuszowa sobota jest świetną okazją by to zmienić!



"Milczałem" - mówią ponoć gwiazdy. "Niesiemy ukojenie" - mówią dłonie przyjaciół.


A to już kolejny "klasyczny" pieszy szlak, znakowany od lat na niebiesko. Mowa oczywiście o "Pętli Szumów". Są tu miejsca najzwyklejsze pod słońcem, urzekające jednak swą prostotą.


Trzy dni. Od Józefowa po Narol. Ponad 50 km pieszej wędrówki.
Zacząłem od fontanny józefowskiej, pakując przy niej nabyty w pobliskiej "Stokrotce" Biłgorajski Podpiwek Pielgrzyma. Masa napoju wraz z butelką wybitnie zwiększyła pielgrzymie doznania, ale do mety nie doniosłem. Zaś meta... to też fontanna, tyle że narolska.



Rozpisałem się, ale okazja ku temu szczególna. Kilka słów podsumowania: Roztocze we wszelkich wariacjach, Kozłówka z leśnymi przyległościami i lessy Kazimierskiego Parku. Trzy razy ustokrotniona Lubelszczyzna! Że sparafrazuję słowa pomysłodawcy i twórcy Grupy Turystycznej Roztocze - zaprzedałbym duszę diabłu, gdyby ten w zamian przyobiecał że te trzy dziedziny rodzimego krajobrazu na zawsze pozostaną nieskazitelnie piękne, doskonale harmonijne i... wolne od natrętnej, wszędobylskiej komerchy.

niedziela, 11 marca 2018

Giphantie janowska

Janów Lubelski, 11.03.2018.

 "Stworzyły substancję, bardzo delikatną, lepką, szybko schnąca i twardniejącą, za pomocą której w mgnieniu oka powstaje obraz. Substancję tę nanoszą na kawałek płótna i ustawiają je naprzeciwko przedmiotów, które chcą uwiecznić. Obrazy utrwalają się z chwilą, gdy tylko zostaną uchwycone na płótnie. Potem natychmiast zostają zasłonięte i ustawione w ciemności, a po godzinie zewnętrzna warstwa wysycha i otrzymuje się dzieło tym cenniejsze, że żaden artysta nie stworzyłby bardziej prawdziwego".

Tak w utopijnej krainie Giphantie zamieszkujące ją duchy zamierzały (zapewne wobec braku zdolności malarskich) zwizualizować swój mityczny świat. Giphantie to imaginacja lekarza Tiphaigne de La Roche, która ujrzała światło dzienne drukiem w 1760 roku. Do oficjalnych narodzin dagerotypii brakowało jeszcze 79 lat.

Czy w podróż do miejsca, które samo w sobie jest opowieścią o rzeczywistych następcach wyimaginowanych stworzeń, mógłbym zabrać lepszą książkę?




Między innymi polifon. Między innymi - bo misterny mechanizm skrył się pośród kart z foto - archiwaliami... To tylko jeden z cudów janowskiego muzeum. Drugiego takiego próżno szukać na całej Lubelszczyźnie.

czwartek, 8 marca 2018

Jeszcze jedna odkurzona książka

Wandzin, Lasy Kozłowieckie, Stary Tartak, Stróżek, Nasutów, 4.03.2018.

 Lato 1987. Ściółka leśna rozgrzana sierpniowym słońcem. Zapach zwyczajny, choć intensywny. Niezwykłości nabiera dopiero w połączeniu z poczuciem bycia Odkrywcą. Fakt, że przeżywałem dopiero swój czternasty rok życia, jeszcze to poczucie wzmacniał. I podarty chlebak niezdarnie gdzieś tam sobie dyndający. Podwędziłem Rodzicielce. Ucząc kiedyś - dużo wcześniej - geografii, najeździła się z niedorostkami na szkolne wycieczki. Dyndający chlebak był zatem też i pamiątką po czasach sprzed mego zaistnienia. Bo gdy urodził się syn - mama przestała uczyć i jeździć. Po latach doceniłem poświęcenie. Nigdy nie żałowała, ale lubiła wspominać swoich podopiecznych. I te wycieczki. A ja lubiłem słuchać. Matczyne opowieści jako zaczyn. Trudno o coś bardziej... typowego. I piękniejszego zarazem.

W chlebaku gazetowy wycinek, chyba z "Kuriera Lubelskiego". Tytuł wycinka - "Jeśli wycieczka, to tylko w Lasy Kozłowieckie". Lub podobnie. Mój pierwszy przewodnik. Jedyny zresztą wówczas. Była jeszcze busola. Najprawdziwsza. Prezent od sąsiadki na dziewiąte urodziny. Oczywiście zaraz jak ją tylko dostałem zapragnąłem zobaczyć co jest w środku i jak to działa. W związku z tym po kilku latach każda śrubka była innej wielkości i koloru. Za to kilka mebli w domu zaczęło się niepokojąco chwiać. Ale busola jakoś się trzymała. I działała. Jeszcze długo później pozwalała mi przemierzyć bez zbłądzenia Puszczę Białowieską, Polesie, Roztocze, Suwalszczyznę... Przenigdy nie zawiodła. Mam ją do dziś.

Było jeszcze jabłko i kromka chleba.

We wspomnianym wycinku padła nazwa "Kozie Góry". I wskazówka dla wytrawnych turystów - "dojechać koleją do przystanku autobusowego (sic!) Wandzin i kierować się 3 km na zachód". Jasne, co to dla mnie. Miałem swój wycinek i klekoczącą busolę. Później jeszcze rozczarowaną minę - bo rezerwatu nie znalazłem. Na peron do Wandzina jakimś cudem jednak trafiłem z powrotem. Z poczuciem porażki łagodzonym przez zapach ściółki i rozgrzanego piachu z gościńców. Przemierzanych samodzielnie. Drogi wzdłuż ściany lasu urywającej się przy wydmie. Potem była kilkumetrowa ścieżka na wydmy szczyt. I zaraz strome zejście na peron. Niemal w drzwi oliwkowego piętrowego wagonu. Do zapachu igliwa dochodzi specyficzna atmosfera górnego pokładu Bipy. Łagodne kołysanie. Czterdzieści minut euforii. Udało się. Kieszonkowego starczyło na "połówkę do Wandzina i z powrotem", w domu nikt nie zauważył, że junior przepadł na całe popołudnie.

Tylko jeden sierpniowy dzień. A przecież miesiac wcześniej matka w dobroci swojej zabrała mnie na superhiper wakacje w pewnym podgórskim uzdrowisku. Wróciłem zachwycony. Ale gdy na początku roku szkolnego padł standardowy temat pierwszego wypracowania - "Mój najpiękniejszy dzień lata" - niewdzięcznik opisał sierpniowe kozłowieckie popołudnie. Na dodatek jeszcze koślawszą polszczyzną niż to, co czytacie powyżej i poniżej. Piątkę jednak dostałem. Nauczycielka polskiego lubiła mnie. A i ja wpatrzony byłem w Panią jak w obrazek.

Niecały rok później trafiłem i do "Kozich Gór". Musiałem. Bo zdobywałem punkty do brązowego "Wędrowca Lubelskiego". Wymóg był jasny - co najmniej dwa rezerwaty na terenie województwa. Miałem już jednak więcej wskazówek. M.in te zawarte w broszurze z zielonym kompasem na okładce. Wyglądała jak większość tego typu publikacji w owych czasach. Kto by jednak pomyślał, że autorem skromnej w sumie pozycji opatrzonej podtytułem "Materiały szkoleniowe PTTK" będzie nawet wówczas już wybitna sława naukowa, współtwórca Roztoczańskiego Parku Narodowego tudzież orędownik ochrony Polesia. Zmarł całkiem niedawno, pamięć jego żyje w nazwie jednej z najpopularniejszych tras (i najbardziej znanych dębów) Poleskiego PN. 

Dzisiejsze profesory, hej! Naprawdę tylko "Filadelfia" się liczy?


 Odznaki żal. Paradowałem z nią, fantazyjnie wyeksponowaną na nakryciu głowy. Nie wiem czy pokarało mnie za próżność czy za gapiostwo. Bo nakrycie zawieruszyło się w którymś z ówczesnych lokalnych pekaesów. I pojechało w świat z odznaką, za to już bez właściciela. Rok później pocieszyłem się srebrnym "Wędrowcem...", ale to inna bajka.

Czerwiec 1992. Miałem już wówczas "zaliczone" dwa pierwsze przejścia przez polską część Puszczy Białowieskiej. Pi razy drzwi: z zachodu na wschód i z północy na południe. Sądziłem, że żaden inny polski las nigdy nie zrobi na mnie większego wrażenia. Myliłem się. Pewnego czerwcowego popołudnia, na drugi dzień po ustnej maturze z biologii, poszedłem świętować w swoim stylu. Sam na białe gościńce. Od tamtego momentu lasy leśnictwa Bratnik to dla mnie "lubelska Białowieża". Do dziś twierdzę, że cienia przesady w tym nie ma.

1 kwietnia 1995. Skusiły mnie dwie niebieskie plamki na mapie. Opisane jako "Duży Ług" i "Rejowiec". To trochę na zachód od terenów które tutaj sławię. Na północ od Garbowa. Okolice Woli Przybysławskiej. Obszar Chronionego Krajobrazu "Kozi Bór". Dwa w zasadzie śródpolne jeziorka. Zachwyciły mnie bąki, których przyciężkawy głos niósł się nisko nad trzcinami. Tak, to był stan maksymalny mojego ptasiego zauroczenia. Nic innego nie liczyło się wówczas. No, może kilometry przemierzane z lornetką - dla ornitologicznych wrażeń a czasem dla samego przemierzania. Z tej przyczyny gdy już się nasłuchałem bączego buczenia, poniosło mnie dalej. Aż się potem zdziwiłem jak dużo dalej. Przez Amelin do Samoklęsk. Tu już przedwieczorna godzina i jeszcze bardziej niesamowite bącze buczenie. A ja dalej na wschód. Za chwilę zza morenowej kulminacji terenu wyłonią się dwie wieże "zdające się być miniaturkami z pudełek po zapałkach". Ale ja tego nie zauważę. Coś, co nie ma skrzydeł i nie śpiewa na wiosnę - nie istnieje. Do zachwytów nad antropogenicznymi smaczkami ojczystego regionu musiałem jeszcze podojrzewać. Tak ze dwie dekady.

Zatem odbicie na południe. Wprost w... "lubelską Białowieżę". Tylko utwierdzam się w słuszności określenia. Skok na drugi brzeg Mininy. Skok dosłowny, bo kładki brak. Po przeciwnej stronie Wólka Krasienińska. Tam gdzie dziś mkniemy po asfalowym dywaniku, w owym czasie wędrowcowi jeszcze piach zgrzytał w zębach. Tak dotarłem do Kawki. I Prima Aprilis się skończył.

Namacalna pamiątka? Trzymałem ją w ręku kilka lat później. Niestety - zniechęcony trzycyfrową ceną odłożyłem na półkę. Zanim odłożyłem - zajrzałem do skorowidzu nazwisk na końcu. I pośród setek innych odnalazłem tam swoje. Długo po tym jak lornetka powędrowała do szafy - znowóż na dwie dekady. Ale jakaś namiastka dokumentu po tamtym okresie gdzieś jest. Cała ta moja leśna bieganina w mikro - stopniu ale jednak komuś lub czemuś służyła.

Mniej więcej wtedy też "odkryłem" dla siebie zakątek zwany Stróżkiem. Na początku fascynowały mnie tamtejsze perkozy rdzawoszyje. Ale... do cholery, przecież to były czasy stuprocentowej młodości, nie całkiem zresztą jeszcze miniętej. I naturalną koleją rzeczy wzięła ona górę. Dlatego też stróżkowe wody to moja "myślodsiewnia". Nawet wskakiwać nie muszę. Wystarczy że oprę się o barierkę mostu na Mininie i zerknę. Może nie pełna ale jednak gama kolorów. Głównie oczu i włosów. Wówczas na pewno "nie - constans".

6 października 1996. Wyblakły negatyw znad wód Stróżka unaocznia treść poprzedniego akapitu. Raczej - unaoczniałby gdyby nie wyblakł. Tak bardzo, że już nikt nie zrobi z niego odbitki. Wstęga celuloidu okazała się mniej trwała niż pamięć.

3 stycznia 1998. Kolejny wyblakły negatyw ze Stróżka. Odbitkę z niego mógłbym już jednak umieścić w rodzinnym albumie. Bo wtedy "nie constans" przemieniło się w "constans". Zauważyła to nawet współpasażerka z przedziału kolejowego gdy zziębnięci, wieczornym Towosem (były takie!) wracaliśmy wówczas z Wandzina. Nie wydawała się bardzo zgorszona.

Potem banał i klasyka. Czasem spacery za rączkę. A jak rodzinne życie dawało do wiwatu - samotne noclegi na ambonie w oddziale leśnym 152. Całkiem niedawno dowiedziałem się, że miejscówka nosi działającą na wyobraźnię nazwę - Krwawe Bagno. Nieopodal Stary Tartak, oglądany o czwartej nad ranem. I zwyczajowy spacer do Nasutowa na pierwszy poranny autobus do miasta.

27 września 2013. W międzyczasie spełniłem jedno ze swych marzeń - zostałem przewodnikiem turystycznym. Wracając w Lasy Kozłowieckie - w uroczysku Ośniak tego dnia plotę coś o akumulacji półtoratlenów w poziomach iluwialnych. O nakładaniu się procesu bielicowania na proces brunatnienia. Doktoranckie towarzystwo wydaje się nawet słuchać. Ja staram się wkładać trochę serca w to, co mówię. Nie żebym chciał kogoś na siłę przekonywać że wbijanie młotkiem stalowych pierścieni w glebę stanowić ma życiowe powołanie. Nawet nie z powodu obecności kamer (wiecie, że gdzieś w czeluściach intenetu jest film z moimi, jakże światłymi, frazami?). Niezależnie od półtoratlenków i bielicowań jesteśmy w miejscu, w którym zostawiłem trochę uczuć. Skoro nie mogę tak wprost - staram się przekazać to między wierszami. Chyba z powodzeniem. Bo po kilku latach czasem ktoś podejdzie i powie - "to był fajny dzień". Odbieram swoją nagrodę.

Dzisiejsze doktory, hej! Naprawdę tylko "Filadelfia" się liczy?

1 października 2016. Znowóż zaglądając nad Mininę i Stróżek uzmysławiam sobie, że mija dwadzieścia lat od powstania negatywu, który zdążył wyblaknąć. Przypominam sobie jeszcze, że to był Kodak Gold 100. Amatorski film, który całkiem fajnie odwzorowywał włosy koloru blond.

1 kwietnia 2017. Dwie dekady i dwa lata od Prima Aprilis zakończonego w Kawce. Przez tą ostatnią tylko mknę na dwóch kołach. Potem była i Wólka Krasienińska i Biadaczka. W Samoklęskach zmieniam kierunek niemal o 180 stopni. Za chwilę wspomniana morena z brzozą w kulminacji terenu. Spod brzozy widoczne są nieodmiennie "miniaturki z pudełek od zapałek". Tym razem ulegam urokowi. Wszelkie "Białowieże" - i te lubelskie i te prawdziwie białowieskie - zdają się przegrywać. W plecaku atlas ptaków dawno już ustąpił miesca "Słownikowi terminologicznemu sztuk pięknych". Wkrótce jednak miało się okazać iż przekonanie, że dwutaktowy trel wilgi również należy do sztuk najpiękniejszych (choć w rzeczonym słowniku wzmianki brak) przygasło jedynie po to by wybuchnąć z potrojoną siłą. A może, jakimś sposobem i z jakiejś przyczyny, pałacowi i przyległościom wyrosły też skrzydła? 

4 marca 2018. Mimo mrozu powyższy tekst ostatecznie dojrzał do publikacji. A migawki z wędrówki poniżej.