O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

piątek, 25 czerwca 2021

"... piekło ją chyba gna", czyli o krótkiej wizycie w Radomiu

Radom, 20.06.2021

"Słaba, mizerna, drobna i anemiczna byłam oderwana od rzeczywistości. Śpiewałam! Wtedy [ojciec] wyrzucał mnie z domu. Uciekałam do publicznego szaletu na końcu naszego podwórka i tam "wydzierałam dziób". Sąsiedzi jako rozjemcy przyprowadzali mnie przed oblicze taty i mamy, która tuliła w ramionach moje smutki. Kiedyś uciekłam naprawdę. Wzięłam jedynie uwitą ze szmatek laleczkę. Szłam przed siebie szeroką drogą w przestrzeń, o jakiej zawsze marzyłam w snach. Zmęczona całodziennym marszem dotarłam wreszcie do lasu. Śpiewałam głośno, rozbrojona poczuciem wolności i pięknem przyrody. Nagle wyrośli przede mną policjanci... Zaprowadzili uciekinierkę do domu.

- Mateńko, nie od ciebie uciekłam - tłumaczyłam Paulince - uciekłam od ojca, chcę śpiewać dla ptaków, traw, powietrza, dla słońca i deszczu. Coś mi głos z piersi wyrywa (...)" 

Widok z wagonowego okna. Za niedługo Radom. Tymczasem oglądam skraj Puszczy Kozienickiej.
I wyobrażam sobie przyszłą Maestrę, ze szmacianą laleczką, gdzieś na gościńcu wśród drzew.

Pociąg, który od strony Lublina zmierza do Radomia, gdy znajdzie się już "za Wisłą", musi przeciąć peryglacjalną piaszczystą równinę, trzymając się skraju Puszczy Kozienickiej. Tę ostatnią na długich odcinkach widać dobrze z okien wagonu. Gdzieniegdzie ostały się jeszcze gościńce ku lasom prowadzące. Takie jak niegdyś, bez grama asfaltu. Może więc epizod z życia Maestry, przywołany cytowanym wspomnieniem, rozgrywał się gdzieś w pobliżu? Trudno orzec, Maria Fołtyn poskąpiła czytelnikowi szczegółów topograficznych.

A skoro o czytelnictwie mowa - często miewam taki wagonowy dylemat: wsadzić nos w książkę czy też raczej przylepić go do szyby pojazdu sunącego po torach. Tym razem pokusiłem się o iście salomonowe rozwiązanie - do Wisły lektura, za długim mostem uważna wzrokowa penetracja nadwiślańsko - puszczańska. Wspomnijmy wpierw o lekturze. To fascynująca autobiografia jednej z najwybitniejszych polskich sopranistek. "Żyłam sztuką, żyłam miłością..." ok, tytuł trąci ckliwym rozmemłaniem. Tanią romantycznością. Romantyczność i rozmemłanie nie zmienia przecież faktu, że mamy do czynienia z fragmentem jednego z najbardziej rozpoznawalnych motywów muzycznych. I to rangi światowej! Słowa autorstwa spółki Luigi Illica i Giuseppe Giacosa, doprawione muzyką samego Giacomo Pucciniego! Wyśpiewywane przez tytułową Florię Toscę w drugim akcie. "Żyłam sztuką, żyłam miłością, nie czyniąc krzywdy nikomu...".

Dla Autorki mojej lektury "Tosca" była rolą ważną na tyle, że po latach to właśnie przytoczony fragment stał się jednocześnie i tytułem i - myślę - mottem całości dzieła. Książki i życia. I, idąc wers dalej, z pewnością żadna żywa istota od tego nie ucierpiała. No, może jedna, mianowicie autor niniejszych słów. Na umyśle - z pewnością. Przyzna to każdy, kto kiedykolwiek słyszał moje usilne próby sprawdzania się w partiach sopranu. Czym zresztą już się chwaliłem.

 

Nie tylko jednak wokalne popisy w pracy, na wycieczce, w oczekiwaniu na pociąg... Bo niby co mnie w upalną niedzielę wygnało z domu, kazało zaopatrzyć się w bilet, spędzić upojny czas w wagonie, by w końcu stanąć na peronie w Radomiu? Z dworca niedaleko do ulicy 25 Czerwca. Przy niej, w cieniu nowoczesnego gmaszyska tamtejszej Szkoły Muzycznej, skryty filigranowy pomnik. Dopełniający moje nieskryte rozmiłowanie w najsłynniejszej polskiej operowej heroinie. "O mościwi mi panowie", to w zupełności wystarczyło. Lektura była zaś żelaznologiczną konsekwencją wyboru celu podróży. Chęci pokłonienia się słynnej Marii Fołtyn - "Tosce", ale przede wszystkim "Halce". "Dziwnej jakiejś dziewce z dalekich gór".

Pomnik Maestry w Radomiu dziwić nie może. Wszak w tym mieście, 28 stycznia 1924 roku, przyszła na świat. Ona, wielka Maria Fołtyn. Tu, w Radomiu, poza wszystkimi innymi perypetiami czasów dzieciństwa, stawiała pierwsze kroki w świecie muzyki. Później była arcygwiazdą. Światowego formatu. Jedną na dziesiątki tysięcy. Zasłynęła nie tylko jako śpiewaczka ale także (a może przede wszystkim) reżyserka. Często, z pewną dozą złośliwości, określana jako "wdowa po Stanisławie Moniuszce". Chyba nikt tyle nie zrobił dla rozsławienia twórczości skromnego organisty z Wilna. "Halka" zajmowała tu miejsce szczególne. "Halką" przyszła Mistrzyni zaczynała zapisywać swoją piękna artystyczną kartę (wspomniana "Tosca", druga z "ról życia", przyszła trochę później). Pamiętne "jako od wichru", "gdyby rannym słonkiem", "o mój maleńki", w interpretacji Maestry (i później licznych śpiewaczek przez Nią namaszczanych), sprawiły, że dla licznego grona słuchaczy Maria Fołtyn i "Halka" - to jedna i ta sama osoba. Operowa heroina i słynna sopranistka z krwi i kości unieśmiertelniły się wzajemnie!

Taką też Maestrę - "Halkę" widzimy w radomskim zaułku. "Usiędniętą" - zapewne nad swoją rzeczułką i nadaremno czekającą sokoła. Starającą się, mimo dziwności wielkiego miasta dostrzec, gdzie słonko wschodzi i gdzie wieczorami znika. Tak nawiasem mówiąc, n-ty raz słyszeć przywoływany fragment i n-ty raz ocierać oczy... Czytelniku/Czytelniczko - sami rozstrzygnijcie, czy jest to wstydliwe świadectwo upadku męskości czy raczej dowód olbrzymiej siły drzemiącej w sztuce.

Maria Fołtyn - "Halka", widziana zza solidnego ogrodzenia Szkoły Muzycznej

Dzień na wizytę u Maestry wybrałem niestety niefortunny. Bo Radomianie strzegą zazdrośnie  swojej "Halki". Jak wyjaśniła sympatyczna Pani z punktu informacji turystycznej na dworcu w Radomiu (gdzie też zajrzałem w oczekiwaniu na powrotny pociąg) - "świętości nie ma", a drobnych rozmiarów Halka, niepilnowana systemem kamer, nie strzeżona solidnym ogrodzeniem, szybko padłaby łupem miłośników nie tyle opery, ile metali szlachetnych przeliczalnych na półlitrówki. Toteż w niedzielę, kiedy nie funkcjonuje Szkoła Muzyczna, na "Halkę" można zerknąć jedynie zza rzeczonego ogrodzenia. Potrafię zrozumieć. Ale nie tak wyobrażałem sobie bezpośrednie spotkanie. Wszak jechałem z myślą, że spojrzę w oczy, usłyszę echo pięknego sopranu, wręcz poczuję wybuch szaleństwa, opętania... W kwiaciarni przy radomskim dworcu dokonałem zakupu symbolicznej róży, którą chciałem złożyć u nóg. Niestety trzeba było ją zostawić pod zamkniętą na trzy spusty bramą. 

Ach, Halka, Halka... Bez dwóch zdań "mąci spokojność moją" i "piekło ją chyba gna". Myślę czasem, że jest to jedyna kobieta na świecie o którą moja żona powinna być zazdrosna.