O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

niedziela, 27 listopada 2016

Wodny świat legendarny (wycieczka piesza)

Z kronikarskiego obowiązku: 

Data: 26.11.2016, 
Start: godz 10.20
Trasa: Przystanek autobusowy Firlej -  Firlej (kościół) - wokół jeziora Firlej - Przystanek autobusowy Firlej.
Meta:  godz 13.05
Kilometrów: 6.9 (wg Endomondo).

Od której zacząć? Od pożółkłych kart "Legend i opowiadań lubelskich" Wandy Jagienki Śliwiny czy od współczesnego wydania "Zawieprzyc" Aleksandra Augusta Ferdynanda Bronikowskiego? Bo obie te pozycje z biblioteki lubelskiego turysty sprowokowały opisywaną wycieczkę po równo...




Zacznijmy od wód... Bałtyku. Bo - jak chce legenda opisana przez zapomnianą nieco literatkę - wody firlejowskiego jeziora to nic innego, jak morskie fale, które przedarłszy się podziemną szczeliną utworzyły dzisiejsze jezioro. Ponoć wzburzone, rozwścieczone morze tak długo tłukło bałwanami o ląd, aż ten ustąpił...

Cóż tak rozgniewało żywioły?

Przed tysiącem lat na miejscu jeziora istniało miasto. Bogate, ludne i... wielce samolubne. Naturalnie pogańskie. Co dziwić nie powinno, wszak mówimy o czasach gdy dopiero "pierwsze blaski chrześcijaństwa - jak promyk słoneczny, torujący drogę do lochów - zaczęły wnikać w niektóre serca i mózgi".

To "wnikanie" w przypadku mieszkańców legendarnego miasta miało iść bardzo opornie. Widocznie blask złota, wspaniałość budowli i wszelaki dostatek bardziej przemawiał do wyobraźni niźli nauki, które głosili co i raz to przybywający tu gorliwi misjonarze. Co gorliwsi swój zapał misyjny przypłacali utratą życia.

Ci najgorliwsi pokusili się nawet o wzniesienie wspaniałej świątyni, której ulane ze srebra dzwony by te "przejmującym głosem (...) serc metalowych poruszyły żywe serca i na modlitwę przywołały..."

Dzwony przemówiły raz. Upadając i uderzając o niegościnną ziemię. Wraz ze świątynią bezlitośnie przez tutejszych mieszczan burzoną. Grzebiącą pod swymi gruzami tych, którzy zrozumienia nie znaleźli. 

Tego już było za dużo. Dla niebios i dla posłusznych im żywiołów. Dalszy ciąg łatwo dopowiedzieć. Fale morskie przedzierające się podziemiem i zatapiające złe miasto to jedyna sprawiedliwa odpłata. 

A skąd o tym wszystkim wiemy?

Bo gdy w pochmurny dzień staniemy nad brzegiem firlejowskiego jeziora, kiedy dmie wiatr i kiedy burzy się jego tafla, wprawne ucho wyłowi dźwięk dzwonów. Tych, które odezwały się tylko raz - upadając...

Mimo listopada pogoda trafiła mi się słoneczna. Nic nie słyszałem. Tylko szum dochodzący od pobliskiej, krajowej "dziewiętnastki"...




A Bronikowski? O tym, jak pisarz ów zdołał stać się jednym z najważniejszych "legendotwórców" północnej Lubelszczyzny miałem możność już wspomnieć. W Zawieprzycach (nie tak znów od Firleja odległych) na zamku ulokował główny wytwór swojej wyobraźni - osławionego Jana Granowskiego wraz z całym złem, które ów miał był wyrządzić. Akcja powieści miała jednak znacznie szerszy geograficznie zasięg. Jan Nepomucen nabroił nad Wieprzem, Teofil pokutował za grzechy przodka w mieście nad Tybrem. W mnisim habicie. Pod przybranym imieniem - brat Peregrinus. By zapomnieć o zhańbionym nazwisku Granowski. Przeszłości nie da się jednak wymazać. I tak się złożyło, że w pierwszy dzień Bożego Narodzenia 1725 roku, ksiądz Stanisław Odonicz (zapewne nigdy nie istniejący) Kanonik i Proboszcz w Firlejach otrzymuje pewien tragiczny w swej wymowie list...


Ta drewniana świątynia, nawet w legendzie nie mogła być świadkiem opisywanych wydarzeń - powstała w latach 1879-1880. Również Aleksander August Ferdynand nie mógł jej oglądać - zmarł niemal pół wieku wcześniej...



środa, 23 listopada 2016

Prawo do bycia pokręconym (wycieczka piesza)

Z kronikarskiego obowiązku: 

Data: 12.11.2016, 
Start: godz 8.00
Trasa: Werchrata (szkoła) -  Stawki - Zaniemica - Niemica - Diabelski Kamień koło Werchraty - południowe stoki wzgórza Monastyr - Bohusze - Werchrata (szkoła)
Meta:  godz 14.35
Kilometrów: 18.1 (wg Endomondo).


"Przewodnik na siodełku" - jako internetowy pamiętnik turystyczno - przewodnicki - pozostaje tym, czym był. To, co się zmienia - specjalnym przywilejem nadaję sobie prawo do wspominania tu co ciekawszych wypadów "per pedes". Tylko co ciekawszych. Inaczej mówiąc - częściej na siodełku ale też czasem "z kijkami". Niekoniecznie samobijami. To co się nie zmienia - to dużo wcześniejszy przywilej na składowanie treści niemerytorycznych. W przemieszaniu z konkretami - które jak dawniej będą. Czytelnik bądź czytelniczka niech oddziela ziarno od plew...

Roztocze Wschodnie (zwane też Południowym) to dziwna kraina. Dla wielu - w czasach komercjalizacji co tylko skomercjalizować się da - oddech dawnej legendy przypisywanej takim na przykład Bieszczadom. Tym z dawnych lat. Z tego też względu Roztocze Wschodnie ma moc. Przyciągania. Niektórych. Albo też (z tych samych zresztą powodów) - odpychania. Niektórych. Na logikę wydawać by się mogło, że dwa zbiory owych Niektórych powinny być ściśle rozłączne. A... guza. Mają one część wspólną. I tą częścią wspólną jestem ja. Być może ktoś jeszcze. Ale będę pisał o sobie...Zacznę od quasi - literackiego wspomnienia mojego autorstwa, którym swego czasu katowałem Przyjaciół z pewnego internetowego forum poświęconego turystyce roztoczańskiej, na którym lubię sobie czasem poprzebywać. Nie tylko na forum zresztą, spotkania twarzą w twarz są nawet fajniejsze... Ale po kolei. Ponieważ forum nie jest tak całkiem ogólnie dostępne - zachodzi konieczność autocytowania.

Jest sierpień roku 1989. Stacja kolejowa Lubaczów. Szesnastoletni wówczas gołowąs, w którym nikt nie poznałby dzisiejszego Sokolika*, przycupnął w poczekalni ściskając bilet do Lublina: przez Bełżec, Zwierzyniec, Zawadę itd... Młodzieniec ów właśnie wracał ze swej pierwszej, w pełni samodzielnej wyprawy po Roztoczu (z bazą początkowo w Suścu - u kolegi ze szkolnej ławy, później w Cieszanowie - u gościnnej rodziny). Roztoczańskie obycie gołowąsa przedstawiało się następująco: wiedział, że cerkiew w Radrużu to "zabytek klasy zero" ale nie umiał wyjaśnić dlaczego. Wiedział, że Horyniec to uzdrowisko, ale nie miał pojęcia co i jak się tam leczy. Wiedział, że szumy są na Tanwi ale któż miał mu powiedzieć, że i na innych roztoczańskich rzekach również... I tak dalej. Wiedział także, że przez Roztocze przebiega linia kolejowa, którą właśnie chciał poznać. Dlatego wybrał ośmiogodzinną podróż pociągiem zamiast trzygodzinnej autobusem. Ku zgrozie i rozpaczy wszystkich zaprzyjaźnionych i spowinowaconych. Potem przywykli.

W lubaczowskiej poczekalni wydarzyło się jeszcze coś...

Na dwadzieścia minut przed przybyciem pociągu podeszły do kasy trzy gracje. Piękne, młode kobiety (może studentki, może nie) z gustownymi chlebakami ozdobionymi frędzelkami i wymyślnymi wzorami. Przy okienku poprosiły o trzy "połówki" (tak się wówczas nazywało wszelakie bilety ulgowe) do Dziewięcierza. Nie miałem pojęcia gdzie to, liczyłem że na "mojej" trasie, coby wzrok jeszcze w wagonie ponapawać. Po otrzymaniu biletów usiadły owe panie na sąsiedniej ławce, wyciągnęły namiastkę mapy jaka wówczas była dostępna i snuły plany przejścia raz po raz rzucając obcymi mi nazwami. Rzekłbym - pionierki turystyki wschodnioroztoczańskiej. Zawsze gdy idąc zielonym szlakiem mijałem jałowce po drugiej ręce mając  przystanek Dziewięcierz (nawet w czasach gdy nie zatrzymywał się tam ani jeden pociąg**) - przywoływałem w swej pamięci ową scenkę z lubaczowskiej poczekalni. I - wybaczcie sentymentalizm - zawsze uważałem, że w do Dziewięcierza MUSI być dojazd pociągiem. Aby być takim, jak te panie - tu wysiąść i iść w nieznane. 

Często myślami wracam. Do tych trzech gracji z lubaczowskiej poczekalni. Mając już trochę przewodnickiego otrzaskania bywa, że przyrównuję je do „Trzech bogiń” Simona Vouet'a - wiszących sobie dumnie w salce Muzeum Lubelskiego. Bo ten obraz jest dla wielu (prawda Fundacjo "Szpilka"?) tak inspirujący jak dla mnie gracje z Dziewięcierza. Zachęcający do nieustannych powrotów. Tak na Roztocze Wschodnie jak i do Muzeum. Odległość myślowa pomiędzy wapiennymi wzgórzami a barokowym malarstwem francuskim to pierwszy objaw bycia pokręconym. Przyjmijmy, że przez Roztocze, bo "komu potrzebny dajmy na to malarz...".

Czasem nawet drżę by Parysem nie zostać. Choć to bardziej dziś niż we wspomnieniach sprzed ponad ćwierćwiecza...

Często myślami wracam. Do pięciu wagonów ciągnionych najprawdziwszym parowozem. Do siebie samego w jednym z tych pięciu pudeł. Wracam nie tylko myślami. Bo ileż to razy rozliczni zaprzyjaźnieni posiadacze aut różnych i różnistych proponowali mi "choć, pojedź z nami, co się będziesz tłukł pociągiem". A ja im na to - dzięki, wolę pociąg o ile tylko jeździ. Bo to nie takie oczywiste. To jeżdżenie po torach. Za to drugi objaw pokręcenia mamy tu jak na dłoni. Tak jak pokręcony jest przebieg torów na Roztoczu. Całym. Na Wschodnim  szczególnie. Zazwyczaj prowadzą "głęboko w serce niczego" I tak lubię.  Niech się pukają w czoło ile wlezie...

I w końcu trzecie pokręcenie. To ta część wspólna. Bo tak naprawdę ja na wschodnią (południową?) część Roztocza docieram nader rzadko. Bo daleko. Bo pociągi nie jeżdżą. Bo trochę strach samemu w tych buczynach. Bo po drodze kusi przepych Zamościa, wspaniałości Zwierzyńca, blichtr Suśca. A południowy wschód? Samotność. Zmęczenie. Zagubienie. Utonięcie we mgle. Albo w śniegu albo w upale. Odpycha czy przyciąga? Kocham czy nienawidzę?

Ale jak już tam jakimś cudem jestem? Tak jak przy okazji ostatniego spotkania z Koleżeństwem i Przyjaciółmi w Werchracie? O czym w tak pokręcony (czwarty objaw) sposób piszę.

Kiedy stoję koło kapliczki w Nowinach Horynieckich, kiedy mijam wapienne głazy układające się w lokalne "Świątynie Słońca" czy inne "Diabelskie Kamienie", kiedy - pod urokiem specyficznego klimatu nieistniejącej Niemicy - myśli moje szybują tam gdzie nigdy by nie poszybowały w tzw. "warunkach normalnych", kiedy myślę o amputowanej nodze świętego malarza, kiedy... kiedy... 

Wtenczas gdzieś z bardzo wewnątrz dobywa się głos: "Marcin, wróć z Roztocza lepszy..."

I - jak pokazuje praktyka - po powrocie do świata codziennego temu wyzwaniu nie zawsze potrafię sprostać. Dziecko błądzące we mgle Niemicy.

*Sokolik Wędrowny - to moje dawne internetowe alter ego...
** Z czasem pociągi pasażerskie pojawiły się w Dziewięcierzu ponownie. A teraz znów są w zaniku...






poniedziałek, 3 października 2016

Nad Mininą i nie tylko...

Z kronikarskiego obowiązku: 

Data: 1.10.2016, 
Start: godz 10.30
Trasa: Lublin (Wrotków) - Jakubowice Konińskie - Smugi - Majdan Krasieniński - Krasienin - Kawka - Wólka Krasienińska - Biadaczka - Samoklęski II Kol. - Las Bratnik - Dąbrówka Rybakówka Stróżek - Stary Tartak - Kopanina  - Wandzin (przystanek kolejowy)
Meta:  godz 17.35
Kilometrów: 54 (wg Endomondo).





Jakubowicki "Dwór Anna" miał w swej historii dwa "złote wieki".

Pierwszy - kiedy dawną kamienno - ceglaną "gotycko - renesansową budowlę obronną" z XV wieku przejęła z rąk Bełżeckich rodzina Łosiów z Grodkowa. Jest koniec XVII wieku, obronność budowli ustępuje miejsca jej reprezentacyjności. Wyznacznikiem tej ostatniej stają się otaczające rezydencję włoskie ogrody. Współczesny odblask tychże widzimy wokół dworu także i dziś.

Bo drugi złoty wiek jakubowickiego zabytku nadal trwa. Nie dość, że odtworzony został charakter bryły budynku, nie dość, że dzisiejsze otoczenie jako żywo przypomina dawny renesansowy ogród, to jeszcze kawa smakuje tu wyśmienicie, a po porcji brownie (tutejszego ponoć wypieku), ciężko było ponownie dosiąść siodełka.

Do gotyckiej metryki zabytku nawiązuje architektoniczna szata fontanny na dziedzińcu. A pancerze sympatycznych gadów skrzą się w płonieniach październikowego słońca... Istne Jakubowice Żółwińskie...




Krasieniński renesans (sakralny) i klasycyzm (dworski) zostawiam sobie na inną okazję...

Kawka! Moja dawna "brama" do Kozłowickiego Parku Krajobrazowego. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych tuż za pętlą autobusową nieistniejącego już "Transpedu" asfalt kończył się definitywnie, Dalej już było pieszo po piasku. Prosto na północ - ku Wólce Krasienińskiej, Biadaczce i północno - wschodniej enklawie Parku zwanej las Bratnik. Lub w prawo na wschód - prosto do stawów obok gajówki Stróżek. Od tej chwili robi się sentymentalna objazdówka rowerowa. Przemierzam swoje dawne ścieżki sprzed 20 i więcej lat. Jedna z nich rozpoczynała się właśnie w Kawce. I miała miejsce niemal równo 20 lat temu - 6 października 1996. Ale przypomniałem sobie o tym 20 km dalej... 

Rok i trzy miesiące później, w styczniowych Lasach Kozłowieckich, czarowałem pewną krótkowłosą, długonogą Czarnulkę, która rok później została moją Żoną...

Wólka Krasienińska. W tym miejscu pozwolę sobie umieścić pewien cytat z pamiętnika, który szczęśliwie przetrwał kilka dziesięcioleci i został upubliczniony w roku 2004. Sam cytat, bez żadnych prób komentarza ani tym bardziej oceny. Ciekawym zostawiam link do źródła ...

Każdy z nas, dowódców grup, musiał sam decydować o swym postępowaniu, kierując się swym sumieniem. Kwaterowaliśmy wspólnie z „Brzechwą” we wsi Wólka Krasienińska. (...) 3 sierpnia [1944 r.] rano postanowiliśmy: „Brzechwa” odchodzi z oddziałem swym na pow. puławski, gdzie ma do załatwienia swoje sprawy terenowe. [Do] tego nie daje mu spokoju wizja powstania warszawskiego.  Liczy na szczęście. Razem z nim odchodzi kilku ludzi ode mnie pod dowództwem „Babinicza” i „Czarnego” (prócz „Brzechwy” poszło w tamtym kierunku z tą samą myślą parę innych oddziałów, lecz w przeciągu dwóch tygodni wszyscy byli z powrotem – rejterując przed Sowietami. Sowieci zatrzymali się nad Wisłą i wprowadzali swoje porządki). 
Ja postanowiłem natychmiast (3 sierpnia 1944 r.) oddział rozwiązać. Zarządziłem zbiórkę przy gościńcu wysadzonym starymi wierzbami. Wyszedłszy na zbiórkę w towarzystwie „Brzechwy”, zauważyłem, że otacza nas większa liczba miejscowej ludności. Ci ludzie odczuwali tragedię chwili. Odebrałem raport od „Czarnego”: – Panie poruczniku, melduję posłusznie oddział w pełnym stanie na zbiórce. – Dziękuję. Proszę podać „spocznij”. – Baczność! Na ramię broń. Do nogi broń. Spocznij! Teraz na mnie kolej. Muszę do nich przemówić. Wprawdzie zdają oni sobie doskonale sprawę z sytuacji, jaka zaistniała, jednak na ostatek od dowódcy coś im się należy. Wystąpiłem przed oddział. Powiedziałem, że oddział rozwiązany. Podałem zasadniczy powód, dlaczego to czynię. Powiedziałem, że każdy z nas nadal jest żołnierzem AK, i chciałem mówić dalej, lecz popełniłem błąd – zbyt dokładnie patrzałem w oczy tych chłopaków. Gdybym się tak nie przypatrywał, nie widziałbym, że w wielu oczach, zwłaszcza w tych młodszych, błyszczą łzy, a przez twarze przebiega nerwowe drganie hamowanego żalu. Czułem, że i mnie do oczu napływa gorąca wilgoć, a słowa dławią się w gardle. Przerwałem, bo mówić nie mogłem i podszedłem do szeregów, by pożegnać się ze wszystkimi uściskiem ręki. Patrzyłem więcej w ziemię, by ukryć łzy. Czułem, że wyglądam trochę nie po żołniersku. A łzy tak trudno skryć, tak trudno... Gdy uścisnąłem rękę ostatniego, odszedłem na stronę pod starą wierzbę, aby ochłonąć. W tym momencie podeszła dziewczynka, może dziesięcioletnia, podała mi bukiet kwiatów. Podziękowałem. Wtuliłem twarz w kwiaty i posiałem je łzami. Nie wiem, dlaczego płakałem. 
Po rozwiązaniu oddziału, posiadaną broń zachowałem w lasach kozłowieckich. (...)

Krajobraz Wólki Krasienińskiej dziś.

Samoklęski. Swego czasu w dalekim Petersburgu Borys Włodzimierzowicz, stryjeczny brat samego cara miał krzyknąć "czwarty rozbiór Polski". Wykładając na pokerowy stół cztery asy. Przeciw czterem królom, które nerwowo ściskał w dłoni autor "Sobola i Panny". Przegrana była wysoka - 400 tysięcy rubli. Wysokość przegranej pokryła wartość majątku Samoklęski...

Minina przeciskając się przez stawowe mnichy i przepusty zdaje się szeptać opowieść przed około 120 lat. Dziś to moje pierwsze spotkanie z tym strumykiem - lewym dopływem Wieprza. Do Mininy mam sentyment. Ze względu na wyczyny ornitologiczne w czasach studenckich, ze względu na wrażenia estetyczne... Związane nie tylko z kolorem wody i odbijających się w niej lasów ale także włosów. I - nie zawsze były to włosy krótkie i czarne... Ech, młodość...

Drugie spotkanie z Mininą - to odwiedziny w jednym z miejsc, które Autor bloga darzy olbrzymim sentymentem. Z bardzo różnych względów. I na tym poprzestanę. Trochę dyskrecji nie zawadzi...


Dolina Mininy - okolice gajówki Stróżek

Pomiędzy dwoma spotkaniami z Mininą - była jeszcze Wieś Ekologiczna Dąbrówka. Banalnym jest stwierdzenie, że czas tu płynie inaczej. Niemniej do wyjaśnienia pozostaje kwestia czy czas ów jest tu Miażdżycielem Kruchej Materii czy Czułym Ekspertem od Gojenia Ran...




Kwestią tą zamierzam się zająć przy najbliższej bytności na tymże, niewątpliwie malowniczym, skrawku Lubelszczyzny. Która chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.

niedziela, 12 czerwca 2016

Wokół dzieła nie do końca zapomnianego...

Z kronikarskiego obowiązku: 

Data: 6.06.2016, 
Start: godz 8.10
Trasa: Niemce (przystanek kolejowy) - Jawidz - Spiczyn - Kijany - Spiczyn -  Zawieprzyce - Las Zawieprzycki - Nowa Wola - Serniki - Chlewiska - Lubartów (przystanek kolejowy Słowackiego)
Meta:  godz 17.25
Kilometrów: 44 (wg Googlemaps).

Aleksander August Fryderyk...


Za młodu żołnierz i awanturnik. Młodość - szumna i dumna - kończy się, jak to u facetów zwykle bywa, koło czterdziestki. Ściślej - w roku 1823, bo wtedy dojrzały już Aleksander, wchodząc w wiek inżyniera Karwowskiego, oręż zbrojny na pióro zamienia. I pisze sensacyjne powieści nawiązujące do historii naszego kraju. Pisze je po niemiecku (choć polskie przekłady ukazują się niemal natychmiast), wszak pochodzi z mieszanego, niemiecko - polskiego małżeństwa. Czym skorupka za młodu... Bogata wyobraźnia Aleksandra trojga imion Bronikowskiego, za młodu nasiąknięta opowieściami o swojej pół - ojczyźnie, w wieku dojrzałym zostaje jeszcze dodatkowo podkarmiona wrażeniami podróżniczymi.  Oczywiście podróże odbywają się po kraju, z którego pochodził jego ojciec. Bo to właśnie ojciec zaszczepiał w nim zainteresowanie historią swojej ojczyzny - jednej z dwóch. A wiele lat potem Aleksander Bronikowski ma możność poznać ją i opisać. Nie są to jednak reportaże czy literatura historyczna. Zasłyszane epizody, pół - legendy a czasem po prostu fragmenty malowniczego krajobrazu (proszę spojrzeć na dwa pierwsze zdjęcia poniżej) są pożywką a zarazem tłem dla twórczości z pogranicza sensacji, romansu i horroru nawet. Tak też było w przypadku Zawieprzyc, które to skromne miejsce na ziemi, za sprawą Aleksandra Bronikowskiego właśnie, znalazło się na kartach XIX - wiecznej literatury. I... być może ten fakt dziś pozostawałby nieznany, gdyby nie garstka lokalnych zapaleńców, którzy doprowadzili do ukazania się trzeciego wydania powieści zatytułowanej po prostu "Zawieprzyce". Bo - Proszę Państwa - książka (w języku polskim) ukazywała się w dwóch kolejnych latach - 1827 i 1828. Autor umiera sześć lat później. I jego spuścizna zostaje niemal całkowicie zapomniana. Niemal - bo o Bronikowskim wspomni czasem jakiś akademicki podręcznik literatury polskiej. I - równie rzadko - trafi się zapaleniec, który zakurzone XIX wieczne foliały wyciągnie gdzieś z zakamarka biblioteki. Tak się złożyło, że Zapaleńczyni znalazła się akurat w okolicy, która dwa wieki wcześniej stała się tłem odkrytej na nowo perełki literatury. I oto wożę czasem w plecaku lub rowerowej sakwie tom w czerwonej oprawie. III wydanie "Zawieprzyc", Spiczyn 2010. A w przedmowie kilka słów autorstwa Zapaleńczyni. Aż zacytuję:

"A więc trzymasz w dłoni skarb, który - niczym magiczny klejnot - oferuje oprócz grozy, podróż w czasie w poszukiwaniu prawdy i cenną refleksję na temat przemijalności życia."

Zawieprzycki krajobraz z malowniczymi ruinami na wysokim brzegu Wieprza wciąż inspiruje...

... nie tylko literatów przecież. Na zdjęciu to, co pozostawił po sobie Tylman Gamerski...
Bo o tym właśnie są "Zawieprzyce". Bronikowski - zainspirowany nadwieprzańskim krajobrazem (Łęczyński Guz Kredowy kończy się raptem kilka kilometrów w górę rzeki, to jemu dolina zawdzięcza swą malowniczość w tej części) stworzył powieść - moralitet. Jednocześnie jego pisanie stanowiło przyczynek do narodzin jednej z najbardziej znanych podlubelskich legend. Tej o nikczemnym Janie Nepomucenie Granowskim i pięknej a nieszczęśliwej księżniczce Teofanii żywcem zamurowanej, wraz z narzeczonym i bratem, w murach zawieprzyckiego zamczyska. Zbrodnia nie pozostaje bez kary, fatum ściga kolejne pokolenia skażonej występkiem rodziny. Rzecz kończy się (a może dopiero zaczyna?) w pewnym klasztorze w Rzymie, gdzie jeden z następców nikczemnego Jana Nepomucena - imieniem Teofil - dopełnia aktu pokuty, umierając w zapomnieniu. W zapomnieniu? Pergamin jest cierpliwy a przede wszystkim trwały...

Jeśli - Drogi Czytelniku Mojego Bloga - zawędrujesz kiedyś w nadwieprzańskie okolice, dokładnie naprzeciw ujścia Bystrzycy, to spróbuj odnaleźć czcigodną Autorkę cytowanej wyżej przedmowy. Dama* owa jest również wspaniałym przewodnikiem po spuściźnie po legendarnym Janie Granowskim. A - chcąc być w zgodzie z tzw. prawdą historyczną - po faktycznym właścicielu dóbr zawieprzyckich doby Wiktorii Wiedeńskiej - Atanazym Miączyńskim. Postać to szlachetna, przyjaciel i przyboczny Jana III Sobieskiego, rzeczywisty uczestnik wyprawy wiedeńskiej. Jan Granowski zaś - to literackie zniekształcone odbicie Atanazego Miączyńskiego, wytwór wyobraźni Aleksandra Bronikowskiego, w niczym (poza udziałem w zwycięstwie 1683) nie przypominający pierwowzoru. Mówiąc wprost - Bronikowski dorobił Atanazemu Miączyńskiemu tyleż brzydką co zmyśloną "gębę" zmieniając przy tym na szczęście personalia. A przecież mąż ten dobrotliwy ponoć do dziś co wieczór opuszcza należne mu miejsce na portrecie (vide kościół parafialny w pobliskich Kijanach, którego zresztą jest fundatorem - wotum za szczęśliwy powrót spod Wiednia), schodząc z obrazu do miejscowych ubogich podrzucając im a to talara (dawniej) a to okrągłą złotóweczkę (dziś)...

O dzierżawcach Zawieprzyc z XIX wieku tylko wspomnę. Za pomocą dwóch zdjęć. Skojarzenie z Wielką Polską Uczoną nieprzypadkowe...

Skłodowscy herbu Dołęga. Gniazdo rodowe - Skłody - Piotrowice na pograniczu Mazowsza i Podlasia...

Xawery Skłodowski - stryjeczny dziadek "Maryśki". Tak, tej z jednego lubelskiego pomnika...

Żeby zaakcentować, że mój wypad miał nieco szerszy zasięg przestrzenny (bo jeśli chodzi o zasięg czasowy - trzymałem się dość niewolniczo doby baroku) - jeszcze dwie fotografie - architektoniczna spuścizna po Jakubie Fontanie...

Serniki...

... i jego krewniaku tudzież koledze po fachu - Pawle Antonim. Również Fontanie.

... i Lubartów, kościół św. Anny

___________________________________________________________________________

* mam nadzieję, że Pani Antonina nie będzie miała mi za złe skromnej reklamy...




poniedziałek, 18 kwietnia 2016

"W pokoiku na wieży hangaru dla szybowców..."

Data: 17.04.2016.
Start: godz 12.20
Trasa: Lublin (Wrotków) - las Dąbrowa (część wschodnia) - Wykietówka - dolina Bystrzycy  - ujście Nędznicy - Zemborzyce - Lublin (Wrotków).
Meta:  godz 17.05
Kilometrów:  22 (wg Googlemaps).

Przeskok na wschodnią stronę leśnego odcinka ulicy Osmolickiej był jak podróż do innego świata... Bo w piękną słoneczną niedzielę popularna, nadzalewowa trasa spacerowa pękała w szwach. Okrzyki wystraszonych młodych rodzicieli z dziećmi na środku "rowerostrady"  ("Pawełku, uważaj, rowerek jedzie") zmiksowane były ze zwyczajową słowna kontemplacją nadwodnego pejzażu ("o k...a,  ja p......ę")...

Wszystko ucichło po przekroczeniu magicznej acz antropogenicznej granicy pod postacią uczęszczanego asfaltu. Zostałem na szlaku sam. 

Trudno uwierzyć, ale poniższy agrarny obrazek to administracyjna granica mojego rodzinnego miasta...





Krótki namysł: na wieś czy do miasta. Decyduję się na bramkę numer dwa. Wracam na łono aglomeracji. Tylko, że zamiast wieżowców coś, co fitosocjolog określiłby mianem zdegradowanego Potentillo albae - Quercetum. Taka jest zresztą zwyczajowa nazwa naszego lubelskiego zieleńca. Tzn. nie żadne "Poten... - cośtam cośtam" tylko po ludzku - Dąbrowa. 

Zsiadam z siodełka i węsząc nosem przy ziemi szukam wiosennych dąbrowianych uroków...





"A z naszych drzew - klonów, jesionów, sosen, wierzb i topoli - które uznać można by za najbardziej typowe? E.H. uznał za takie wierzbę i nie jest w tym przekonaniu odosobniony. Być może tylko lipa, ta z fraszki Kochanowskiego, zadomowiona w naszej pamięci dwuwierszem >> Gościu, siądź pod mym liściem i odpocznij sobie" << mogłaby tu walczyć z wierzbą o pierwszeństwo. Ale lipa staje się u nas ostatnio drzewem coraz rzadszym, coraz mniej na wsi i w mieście alej i ulic wysadzanych lipami o słodko pachnących kwiatach wokół których unoszą się z brzękiem roje pszczół (...) Gdy tym czasem wierzba wciąż jeszcze towarzyszy nam wiernie..." 

Powyższe - to poszukiwanie motta i literackiego motywu przewodniego na spacer, który funduję Wszystkim Chętnym Turystom . Mi z kolei wciąż wiernie towarzyszy dzieło, które stało się inspiracją całej imprezy. A wierzby? Coraz mniej ich także i tu, nad Bystrzycą. Kilku się doliczymy. Koło której przechodzą kobiety  w chustach niosące do miasta bańki z mlekiem na targ?

Za to olch pod dostatkiem. A wiosenną porą - także knieci błotnej. Ta jest szczególnie malownicza...





Inny cytat - z poety, młodzieżowej ikony lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku - widnieje jako tytuł dzisiejszej relacji. Informuje on jedynie o charakterze mojej wycieczki. I trochę przekłamuje. Bo ani nie obchodzę urodzin bez rodziny (Żona i Córka czekają na mnie z kubkiem herbaty) ani też nie w pokoiku na jakiejkolwiek wieży. Może jedynie wśród manowców - tych najbliższych, nadbystrzyckich...

Kochani Znajomi i Przyjaciele - zarówno z fejsidła jak i z Grupy Turystycznej Roztocze. Dziękuję za wszystkie życzenia, które płynęły kabelkami podczas gdy ja po lasach i łąkach szalałem...







  

środa, 6 kwietnia 2016

Bystrzyca - hartwigowskie klimaty

Data: 05.04.2016.
Start: godz 17.00
Trasa: Lublin (Wrotków) - Zemborzyce - las Dąbrowa - Wykietówka - dolina Bystrzycy  - ujście Nędznicy - Zemborzyce - Lublin (Wrotków).
Meta:  godz 20.15
Kilometrów: 20 (wg Googlemaps).

Nieprzypadkowo tytuł dzisiejszej notatki jest identyczny z hasłem przewodnim jednej z imprez będących fragmentem większej całości pod wspólną nazwą Sezon Lublin 2016 .

Że czasem w mojej głowie zrodzi się coś szalonego - trudno, świetnie, ale bycie pomysłodawcą też zobowiązuje. A czemuż by nie połączyć przedimprezowego rekonesansu (nie pierwszego zresztą, zobacz poprzedni wpis) z krótką rowerową wycieczką? W efekcie w wydawałoby się - dobrze znanej Dąbrowie (podlubelskiej a w zasadzie lubelskiej, wszak kompleks leśny mieści się w granicach miasta) znalazłem fragment krajobrazu jak na zdjęciu poniżej:


Złośliwy chochlik podpowiada mi, żeby poprowadzić imprezę przez widoczny na pierwszym planie pień. Jak Państwo myślicie, dobry pomysł?

Początkowo całą imprezę miałem zatytułować po prostu - "Wierzby"  - w nawiązaniu do albumu, który stał się impulsem całości. Po przemyśleniu nazwa jest jaka jest, co nie zmienia faktu, że wspomnianym albumem "dociążam" plecak - prawdopodobnie po to abym lepiej trzymał się siodełka. Okazało się, że książka ta nawet z czeluści plecaka promieniuje, determinując utrwalane po drodze fragmenty krajobrazu...


Relikty, tylko relikty...
Podskakując na łąkowych kretowiskach docieram do rzeki. Dwukołowa wytrząsarka nie zdołała jednak wyłączyć ośrodka zachwytu...

... i w efekcie zapominam, co ja właściwie tutaj robię...
 Ażeby przypomnieć sobie po co to wszystko, wspominam cytat, którym na łamach Księgi Konterfektów zachęcam Kogo Się Da do wybrania się na spotkanie z hartwigowskimi reliktami wraz ze mną. I z Mistrzem E.H.!

"Bywa, że tu, gdzie rozciągał się szeroki obszar łąk widocznych na zdjęciu sprzed lat, wybudowano nową linię kolejową, lotnisko lub fabrykę, że malowniczą dolinę, którą podziwiamy w albumach (...), zamieniono od tego czasu w zalew wodny..."

Zalew - powiadasz, Mistrzu?




poniedziałek, 28 marca 2016

Połączenie...

Data:28.03.2016.
Start: godz 15.40
Trasa: Lublin (Wrotków) - las Dąbrowa - Prawiedniki  - Nowiny - Las Rudka (ujście Nędznicy do Bystrzycy)  - Nowiny - Prawiedniki - łąki nad Bystrzycą - Zemborzyce - Lublin (Wrotków).
Meta:  godz 19.45
Kilometrów: 28 (wg Googlemaps)

"Przewodniku na siodełku"! Halo! Budzimy bloga z zimowego snu!

Cel przejażdżki bardzo konkretny. Rekonesans na jednej z tras "Sezonu Lublin 2016", którą będę miał przyjemność prowadzić. Rozruszanie gnuśnego ciała - to wartość dodana. 

Literacki portret Bystrzycy - to przede wszystkim Kajetan Koźmian i jego "Pamiętniki". Fotograficzny portret Bystrzycy - to przede wszystkim przedwojenna twórczość Edwarda Hartwiga. Oddając hołd niezrównanym Twórcom - dokumentuję i ja swoje spotkania z Najbliższym Niedocenianym. Jak potrafię. 

Pierwsze zetknięcie - nieco na północ od miejsca po młynie w Prawiednikach.

Dobijam do lasu Rudka (niesłusznie czasem zwanego Lasem Prawiednickim). Troszkę kluczenia w sośninie i docieram do niezwykle malowniczego miejsca. Tu Bystrzyca łączy się ze swoim lewym dopływem, ustalenie nazwy którego napotyka pewne trudności. Mały elaboracik w Księdze Konterfektów na ten temat zamieściłem, tu zacytuję sam siebie: "...niektóre mapy twierdzą, że to Nędznica wpada do Krężniczanki i to właśnie ta uchodzi do Bystrzycy na skraju lasu Rudka. Popularna mapa "Okolice Lublina - część południowa" nazywa Nędznicę Nędznicą ale twierdzi że jej dopływ to Ciemięga. A geoportal? Ten twierdzi, że poniższe zdjęcie przedstawia ujście... Ciemięgi do Bystrzycy..."

Sporne ujście. Z prawej niewątpliwie Bystrzyca, jakąż to rzekę mamy z lewej???
Nieco powyżej Bystrzyca płynie malowniczym "tunelem"...


Po godzinie osiemnastej znajduję się na łąkach, które są faktycznym celem mojego rekonesansu. Na przestrzeni najbliższego miesiąca będę miał okazję wspomnieć na ten temat niejednokrotnie. A teraz - dobranocka na początek sezonu...

Jeszcze tylko zachodni brzeg "Morza Lubelskiego" i czas na sen...