O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

wtorek, 11 listopada 2014

Gdy ze świerku opadną liście...

Gdyby nie moce piekielne, wynalazek młyńskiego koła nie ujrzałby światła dziennego. Wszak nie na darmo mówi się "diabelski młyn".

Druga rzecz - konszachty z diabłem samego św. Marcina. Tak się składa, że przy okazji mojego patrona. To ów święty, przyjeżdżający - wedle przysłowia - na białym koniu, docenił wagę i znaczenie wynalazku. I dobił z czartem targu. Koszt oddania młyńskiego mechanizmu w służbę ludzkości był niebagatelny - dwa worki szczerozłotych dukatów. Święty wynegocjował jednak odroczenie płatności - do czasu kiedy świerk na jesień liście zgubi. Wodne młyny odsłużyły swoje, dziś znikają nieuchronnie z nadrzecznego pejzażu - a diablisko wciąż czeka zapłaty. Zaś transakcja sprzed wieków odbyła się ponoć nie gdzie indziej, jak właśnie nad górną Bystrzycą. Naszą lubelską...
Młyna w tym miejscu już nie ma, jedynie czart moczy nogi w oczekiwaniu na zapłatę... Czasem opuszcza brzeg rzeki i udaje się do lubelskiego Trybunału - sąd diabelski odprawić...

W górę od Prawiednik zachowało się jeszcze sześć takich budowli. Poniżej przykład z Osmolic - zdjęcie z jednej z wycieczek zanim jeszcze powstał blog...




Droga powrotna. Trudno o bardziej banalne fotografie naszej lubelskiej rzeki. Miejsce dobrze znane, oglądane po wielokroć, obfotografowane do granic przyzwoitości...


Gdy jednak Bystrzyca jawi się jako dzika Niemal-Że-Amazonka trudno się powstrzymać...

Patrząc na kolory aż trudno uwierzyć, że cała króciutka wyprawa została przedsięwzięta na cześć mojego patrona. Listopadowego. A tu ani białego konia ani szarugi słotnej. I dobrze. Ja proszę o kontynuację!


poniedziałek, 3 listopada 2014

1.XI.

Smutna dziewczynka w skromnej sukience... - dzieło Konstantego Laszczki, nagrobek rodziny Jaczewskich - jeden z tych, który doczeka się renowacji dzięki ofiarności Lublinian w czasie listopadowego święta...

wtorek, 14 października 2014

Nad dolną Sanną

Z kronikarskiego obowiązku:

Data: 13.10.2014
Start: godz 13.05
Trasa: Zaklików (stacja kolejowa) - Irena - dolina Sanny - Łążek Chwałowicki - stawy Zawólcze - Irena - Zaklików (stacja kolejowa).
Meta:  godz 16.50
Kilometrów:  32 (wg googlemaps)

Portret rzeki Sanny


Po pierwsze zapach! Po raz pierwszy spotkałem się z nim w pochmurny zimowy poranek, 3 stycznia 2010 roku. Wtedy było mglisto i zimowo. W czasie marszu od stacji kolejowej przez rynek i dalej w kierunku Lasów Lipskich, wszędzie gdzie nie niuchnąć - wyczuwało się paloną sośnino świerczynę. Nad niskimi dachami unosiły się siwawe smugi niknące w bieli śnieżnej mgły. Tak zapamiętałem Zaklików.

A dziś... jadę przez wieś Irenę. To zaledwie jakieś 2 km na zachód od Zaklikowa. Mijam pierwszy dom po lewej, schowany w lesie. Parterowe zabudowania przyozdobione granianstosłupowym, ceglanym kominem nieproporcjonalnie wysokim w stosunku do całości. Ten dym z komina. Aura krańcowo różna - ale przypomniał mi się tamten zimowy Zaklików sprzed ponad czterech lat. Poczułem klimat - w najbardziej dosłownym znaczeniu! I nastroiło mnie to na całą wycieczkę. 

Między Zaklikowem a Łążkiem - niewidziany wcześniej Frasobliwy. Może po prostu rzadko bywam w tych stronach...



Po raz drugi przecinam most na rzece Sannie (pierwszy raz był w samym Zaklikowie pomiędzy stacją kolejową a centrum miasteczka). Docieram do Łążka Chwałowickiego. Tam zaś - najprawdziwszy młyn - pamiątka po czasach, kiedy rzeki wykonywały na rzecz ludzi olbrzymią a pożyteczną pracę. Do roboty zaprzągł je sam czart - ale rychło odsprzedał swój pomysł mojemu Świętemu Patronowi. Ten zaś wynalazek oddał ludzkości na pożytek. A działo się to ponoć nad.. lubelską Bystrzycą. Dlatego szerzej o transakcji między wysłannikiem piekieł a św. Marcinem - w innym miejscu. Okazja ku temu pewnie rychło będzie...

To chyba nie przypadek, że nie minę obojętnie żadnego młyna...

Młyn po jednej stronie Sanny. Zaś naprzeciwko - jesień w pełnej krasie...



Podjeżdżam jeszcze kawałek w kierunku Borowa, do którego jednak nie docieram. Czas! Obiecuję sobie solennie wrócić tu przy najbliższej sposobności. Ileż takich obietnic miesięcznie składam samemu sobie...

A zatem - zmiana kierunku. Początkowo jeszcze asfaltem, potem trochę na przełaj jadę ku całkiem sporemu zespołowi stawów hodowlanych rozciągających się na południe od Wólki Szczeckiej i zasilanych wodami niewielkiego strumyka - Karasiówki. Zaś Karasiówka to dopływ Sanny. Obszar w "widłach" tych dwóch rzek swego czasu był moim ulubionym miejscem eksploracji o wybitnie ornitologicznym charakterze. Było to w trakcie studiów - czyli prawie 20 lat temu. Wówczas bieganie z lornetką po trudno dostępnym terenie (im trudniej dostępny tym większa frajda!) stanowiło moją podstawową życiową pasję a zarazem... powód zawalenia niejednego egzaminu. A biologia to nie był łatwy kierunek... Czasy się zmieniają, pasje również. Przewodnictwo, turystyka poznawcza, fotografia... na ptaszki po prostu brakuje mi już czasu. Szkoda... może jeszcze kiedyś ponownie się z nimi zaprzyjaźnię.

Nad stawy Zawólcze trafiałem wówczas dość często. Zdarzyło się kiedyś tak, że wracając pieszo skądś tam (może że Szczeckich Dołów) do stacji kolejowej w Zaklikowie (wieczorny pospieszny z Przemyśla to była podstawa powrotów z ptasich eskapad - o idealniej godzinie jechał) zatrzymałem się na moment na grobli. Dosłownie dwie minuty. Na drugi dzień w rozmowie z kolegą z sekcji ornitologicznej Studenckiego Koła Naukowego, na pytanie "co tam" odpowiedziałem skromnie: "nic takiego... bielik i czapla biała...". Tacy byliśmy jacyś dziwni, że zamiast podrywać koleżanki z roku "na najnowszy model porschaka" czy inszej blaszanej puszki myśmy prześcigali się w przechwałkach który ile ciekawostek faunistycznych "zaliczył" w ciągu jednego dnia. Trudno uwierzyć, ale... to działało... Często...

Na groble ostatecznie nie włażę, dzieli mnie od nich spory rów z płynąca wodą, a ja zapomniałem zabrać śmigło do roweru...



"Wodne malowanie" w okolicach stawów Zawólcze...
Powrót na asfalt i dalsza jazda przez Lasy Lipskie drogami o zerowym ruchu aut. Ideał. Cały czas pomiędzy dolinami Karasiówki i Sanny ale już w kierunku Zaklikowa. Tuż przed Ireną (gdzie domykam pętlę) uroczy drewniany most na Sannie. Potem już powrót do Zaklikowa - na stację kolejową z krótkim tylko postojem przy dawnym XIX w. słupie wyznaczającym granicę pomiędzy Galicją a Królestwem Polskim. Swoista pamiątka pochodząca z Łążka dziś stoi przy dzwonnicy parafialnej świątyni w samym Zaklikowie. Zaś pamiątek z czasów "nadgranicznej" historii doliny Sanny jest tu znacznie więcej. Co tylko inspiruje do planowania kolejnych wyjazdów...


I tak dobiegła końca kolejna wycieczka. Żółto - czerwony SA 135 w ciągu niewiele ponad godziny przenosi mnie z granicy Podkarpacia i Lubelszczyzny do stolicy tego drugiego regionu. 


poniedziałek, 15 września 2014

Trójca z rodzaju Quercus - część 2. Bolko

 Z kronikarskiego obowiązku:

Data: 14.09.2014
Start: godz 12.40
Trasa: Dorohusk (stacja kolejowa) - Okopy Stare - Świerże - Hniszów - Marysin - Rudka - Siedliszcze - Uhrusk - Wola Uhruska - Bytyń - Małoziemce - Stulno (przystanek kolejowy)
Meta:  godz 17.15
Kilometrów:  33 (wg googlemaps)

Przyznaję się od razu, że ostro naciskając pedały i jadąc w kierunku północnym pominąłem całą spuściznę po Suchodolskich (Dorohusk) i Rulikowskich (Świerże). Oczywiście z zamysłem nadrobienia w przyszłości... Tym razem  chciałem zatrzymać się na dłużej przy okazie, któremu legendotwórcy przydali jeszcze więcej sędziwości niż poprzednio odwiedzonemu i opisanemu Florianowi cofając jego dzieje aż do czasów Bolesława Chrobrego. Królowie często mieli w zwyczaju ucinać sobie drzemki pod konarami przedstawicieli rodzaju Quercus i to niemal zawsze w przerwie wojennych wypraw. Słynny sen Leszka Czarnego z Archaniołem Michałem w roli głównej zaowocował rozgromieniem Jaćwingów, zaś nasz pierwszy koronowany władca spoczął w cieniu nadbużańskiego dębu podczas wyprawy na Kijów. I co z tego, że botanicy oceniają wiek "Bolka" na nieco ponad 400 lat? Siła legendy jest zadziwiająca i daje pomnikowemu drzewu tysiąclecie. Ponad - zważywszy na to, że cień zapewniający spokojny sen monarsze może dać tylko okaz co najmniej tak dostojny jak ów śpiący monarcha a nie jakiś świeżo wykiełkowany podrostek...



Skojarzenie imienia króla Chrobrego z nazwą dębu jest w świetle legendy dość oczywiste... A jednak... wiele wskazuje na to, że imię pomnikowego drzewa ma dziewiętnastowieczny rodowód. Otóż jedna z właścicielek tutejszego dworu - Joana Trzebińska - miała syna, którego nazwała... Bolesław. Dziecku nie dane było dożyć wieku męskiego - zmarł jako młody chłopak mając zaledwie 13 lat (w roku 1883), zaś nazwanie drzewa imieniem zmarłego syna było swego rodzaju unieśmiertelnieniem go. I zapewne także lekiem na duszę zrozpaczonej matki. Pryska zatem legenda średniowieczna, sędziwy Bolko jest  milczącym świadkiem dramatu jakich w XIX wieku odnotowano wiele. Nie zmienia to faktu, że pomnik przyrody z Hniszowa jest uważany za najstarszy i najpotężniejszy dąb Lubelszczyzny.


Sam Hniszów raczej nie kojarzy się ze światem wielkiej sztuki. Przypomnieć zatem należy, że w tutejszym majątku przez jakiś  czas gospodarzył pewien nieco zapomniany prozaik i komediopisarz. Ów człowiek pióra nosi nazwisko, które raczej nie kojarzy się z literaturą. Bardziej z muzyką. Na przykład z tego linku... Słynnego kompozytora łączyły ze wspomnianym literatem - Julianem Wieniawskim - bliskie więzy pokrewieństwa, byli to wszak bracia. Był jeszcze trzeci Wieniawski - Józef - też kompozytor i pianista. Powracając do Wieniawskiego - pisarza... przejawiał on pewne skłonności do muzyki. Otóż lubił on zajeżdżać czasem do sąsiedniego majątku - Świerż, gdzie z gospodarzem - Henrykiem Rulikowskim - dawali fortepianowe koncerty na cztery ręce...




Tak po parku hniszowskim jak i świerżowskim pobrzmiewają już tylko echa dawnych koncertów. Dwory już znikły z krajobrazu. Pozostały dawne krajobrazowe, tzw. angielskie ogrody i to, co pobrzmiewa w szumie drzew...


Gnając dalej na północ, już bardziej "dla sportu" (choć od bycia wyczynowcem odżegnuję się), zatrzymałem się na moment w Uhrusku. Miałem szczęście. Moją intencją było wykonanie fotografii tutejszej klasycyzującej cerkwi dawniej unickiej, dziś prawosławnej. Wykonałem trzy zdjęcia, spakowałem aparat, odpiąłem rower od pobliskiego znaku drogowego... i w tym momencie usłyszałem: "jak chce zobaczyć w środku to niech idzie za mną". Tekst jak z "U Pana Boga w ogródku"... Poszedłem, zobaczyłem, batiuszka trochę się śpieszył, z wrażenia zapomniałem poprosić o możliwość wykonania zdjęć... Będę polował na następną okazję.

A poniżej - uhruska cerkiewka z zewnątrz:


piątek, 12 września 2014

Olszynka - Wołogda - Żabia Wola

Z kronikarskiego obowiązku:

Data: 12.09.2014
Start: godz 9.40
Trasa: Lublin (Wrotków) - Zemborzyce - Prawiedniki - Osmolice Pierwsze - Pszczela Wola - Żabia Wola - Polanówka - Prawiedniki - Zemborzyce - Lublin (Wrotków).
Meta:  godz 12.45
Kilometrów: 30 (wg googlemaps)

Kiedy w 1852 roku Franciszek Rohland herbu Pogoń wybudował dwór będący dziś ozdobą miejscowości o nazwie Pszczela Wola, miał już za sobą długi szlak żołnierski a także zesłańczy. Generał Wojsk Polskich Królestwa Kongresowego był m.in. bohaterem bitwy pod Olszynką Grochowską. Upadek Powstania Listopadowego oznaczał dla niego aresztowanie i zsyłkę do Wołogdy. Po powrocie z zesłania nabywa kolejne majątki w malowniczych stronach doliny górnej Bystrzycy, które to okolice już wcześniej przyciągały ludzi którzy tak w historii jak w literaturze zapisali swe karty. Przykładów nie trzeba szukać daleko - kilka kilometrów na południe leżą przecież koźmianowskie Piotrowice, dalej w górę rzeki - Strzyżewice. W tych drugich przyszła na świat pisarka Ewa Kołaczkowska - pisząca przede wszystkim dzieciom ku uciesze i nauce. Spod jej pióra pochodzą - niejako przy okazji - literackie opisy nadbystrzyckiej okolicy. Wcześniej urokliwą dolinę opisywał autor poematu "Ziemiaństwo" tudzież trzytomowego dzieła do dziś będącego skarbnicą wiedzy - zatytułowanego po prostu "Pamiętniki".

Bystrzyca niegdyś inspirowała pisarzy... dziś czasem przyciąga fotoamatorów - pejzażystów.


Wracając do postaci generała Franciszka Rohlanda - być może to przyjaźń rodziny Rohlandów z "wodzem warszawskich klasyków" zdecydowała, że postanowił on ostatecznie obrać za swoje siedlisko pięknie położone miejsce powyżej nadbystrzyckich łąk. I jak już wspomniałem na wstępie, w tutejszym przebogatym pejzażu pojawił się w 1852 roku kolejny malowniczy element - klasycyzujący dworek, leżący na osi północny zachód - południowy wschód. Bryła całości jest zróżnicowana - część południowo wschodnia jest niezwykle skromna, parterowa, niemal pozbawiona detalu architektonicznego, z wyróżnikiem w postaci portyku wspartego na dwóch kolumnach. Druga zaś część - wyższa, bo dwukondygnacyjna, z pilastrami po bokach skromnie ale jednak przyozdobionymi kwiatową formą, nadokiennymi gzymsami i dwuspadowym dachem - nadaje całości wybitnie asymetryczny charakter. Asymetryczny - a jednak harmonijny.



Dworek otoczony jest rozległym parkiem. A w parku osobliwy skansen. Ule, barcie i kłody  o najprzedziwniejszych kształtach. Temat jeszcze nie raz podrążę, na razie jedno zdjęcie. Dodam tylko, że nazwa Pszczela Wola funkcjonuje od powstania tu Technikum Pszczelarskiego (rok 1944). Wcześniej był to majątek żabiowolski...


Dziś Pszczela Wola i Żabia Wola sąsiadują przez miedzę. W tej drugiej napotkamy taki oto budyneczek. Dawna leśniczówka, później szkoła, dom mieszkalny dla nauczycieli a obecnie... kolejna regionalna ciekawostka do której zamierzam wrócić tak szybko jak się da...




niedziela, 31 sierpnia 2014

Trójca z rodzaju Quercus - część 1. Florian.

Z kronikarskiego obowiązku:

Data: 30.08.2014
Start: godz 12.40
Trasa: Zwierzyniec (stacja kolejowa) - Stawy "Echo" - Malowany Most - Florianka - Nowe Górecko - Stare Górecko - rez. "Szum" - Górecko Kościelne - Tarnowola - dol. Niepryszki - Fryszarka - rez. "Czartowe Pole" - Nowiny (przystanek kolejowy)
Meta:  godz. 18.00
Kilometrów: 42 (wg googlemaps, nie mam jeszcze licznika)

Zanim wyruszyłem w opisywaną tu trasę zadałem sobie niewielki trud i wpisałem w google frazę: "pomnik przyrody Polska statystyka". Jak mówi Ustawa o Ochronie Przyrody: "pomnikami przyrody są pojedyncze twory przyrody żywej i nieożywionej lub ich skupiska o szczególnej wartości przyrodniczej, naukowej, kulturowej, historycznej lub krajobrazowej oraz odznaczające się indywidualnymi cechami, wyróżniającymi je wśród innych tworów, okazałych rozmiarów drzewa, krzewy gatunków rodzimych lub obcych, źródła, wodospady, wywierzyska, skałki, jary, głazy narzutowe oraz jaskinie".

Tyle tekst doniosłego aktu prawnego. Zainteresowało mnie jakiż to gatunek drzew (krzewy, źródła itd. na razie pominąłem) jest w naszym kraju najbardziej "upomnikowiony". Drzew opatrzonych charakterystyczną zieloną tabliczką z państwowym godłem jest przecież na Lubelszczyźnie pod dostatkiem. Przy czym te najstarsze, najbardziej znane, wspominane na kartach legend, opowiadań czy po prostu folderów turystycznych to są głównie dęby. Przykłady? Wszak to pod dębem (nieistniejącym) Leszek Czarny miał śnić swój sławetny sen w wyniku którego pokonał on (Leszek Czarny, nie sen) Jaćwingów. Było to już w roku 1282, po dębie został ponoć tylko pień. 400 lat ma za to istniejący do dziś dąb "Wieszatiel" w Załuczu Starym. Skąd ta budząca mało sympatyczne acz dość oczywiste skojarzenia nazwa? Ponoć okoliczni wyznawcy kościoła greckokatolickiego (formalnie prawosławni po likwidacji unii w zaborze rosyjskim) opierający się narzuconej konwersji mieli słyszeć: nie podporządkujecie się? Na tym dębie wisieć będziecie. Czy faktycznie ktoś stracił życie w konarach pomnikowego drzewa? Znana jest historia rzezi Unitów, ale wydarzenia te miały miejsce w nie tak znów bardzo odległym Pratulinie w roku 1874.

Są okazy mniej batalistyczno - martyrologiczne. W Kazimierzu nad Wisłą pewien stosunkowo spokojny fragment miasteczka nosi nazwę Za Dębem. Faktycznie - kilkaset metrów od parafialnego cmentarza okolicę zdobi potężny okaz. Cudny o każdej porze roku. Jakby na przekór - najbardziej znane drzewo Lublina to przecież topola. Ta na placu Litewskim. Bardziej znana jako "Baobab".

Wracając do dębów: pomijając wspomniane wyżej okazy, taka regionalna Dębowa Trójca to Florian, Bolko i Dominik. Środkowy ponoć najstarszy. Pozostałe dwa nie ustępujące dostojnym wyglądem sędziwych acz dziarskich starców. Zapragnąłem odwiedzić wszystkich trzech...

Czy to właśnie dąb jest numerem jeden jeśli chodzi  o ilość drzew - prawnie chronionych pomników w skali Polski? Dalej nie wiem. Pewnie nie szukałem zbyt dokładnie. Mniejsza o to. Pomysł na cykl wycieczek jest? Jest. Pierwsza już się odbyła, dwie kolejne w autorskim przygotowaniu.

Na zdjęciu poniżej - Florian. Z osady, która nazywa się... Florianka! To samo serce Roztoczańskiego Parku Narodowego.



Na znanym obrazie dostępnym m.in. w Wikipedii widzimy, obok postaci króla, któremu Lublin zawdzięcza otrzymanie praw miejskich, także rycerza z którym wg legendy związana jest nazwa osady Florianka. Skojarzenie raczej oczywiste. Co do pochodzenia nazwy zgodni są też Autorzy popularnych przewodników po Roztoczu. Rozbieżności pojawiają się w momencie relacjonowania tego, co właściwie stało się pod florianieckim dębem (którego zresztą w czasach Floriana Szarego nie było - wszak jego wiek to jedynie 400 lat, czasy legendarnej postaci są zaś o 200 z górką lat wcześniejsze). W sprawę zamieszani są: Florian Szary,  siostra - Janka i niedźwiedź. Rola niedźwiedzia też jest jasna: niedźwiedzim zwyczajem nieprzychylny ludziom zwierz miał wystartować z łapami. Ale do kogo? Według jednej z posiadanych przeze mnie pozycji literaturowych poszkodowanym miał być sam rycerz, a siostrzyczka wzięła na siebie rolę obrończyni tudzież troskliwej pielęgniarki od opatrzenia ran. Dodajmy, że skuteczną obronę zawdzięczała kobieta swej... urodzie...

Druga pozycja oznajmia, że było akurat na odwrót - miś ranił dziewczynę, a rycerz rozprawiwszy się ze zwierzęciem troskliwie ją opatrzył. Cóż... gdyby dąb Florian wówczas już wykiełkował, może wyszumiałby nam prawdę. Legenda przydaje mu wszak brakujące ponad 200 lat, nie wiem co na to uczeni dendrolodzy...


Ponieważ we Floriance bywam ostatnio regularnie co roku (do czego walnie przyczyniła się reaktywacja wakacyjnych kolejowych połączeń pasażerskich które lubię ja i mój rower), tym razem ominąłem Izbę Leśną, ścieżkę dendrologiczną i pozostałe floriankowe smaczki. W przyszłym roku planuję przybyć tu na cały dzień. A teraz... teraz chciałem nachapać się Roztocza. Jakkolwiek brzydko to brzmi. Może inaczej - objeździć w ciągu tych kilku godzin wybrane (bo wszystkich nie sposób) ulubione miejsca. Czyli rezerwat "Szum" - całą paradę wspomnień stamtąd mam. Nieodległe Górecko Kościelne. Fryszarkę. "Czartowe Pole razem z czartami. I... tyle. Dzień się skończył, Spalinowe Zespoły Trakcyjne dowiozły mnie do rodzinnego miasta na dwudziestą drugą. A zanim co - zupełnie nieoczekiwane spotkanie na peronie w Nowinach... :)

Na koniec pozdrawiam wszystkich moich Roztoczańskich Przyjaciół. Jestem, pamiętam, spotkamy się jeszcze nie raz!

A poniżej dopełnienie fotograficzne - moje ulubione roztoczańskie strumyki. Szum i dwa razy Sopot. We Fryszarce i w Czartowym...





piątek, 29 sierpnia 2014

Inicjacja czyli kilometr zero...

Wyjaśnić o czym będę tu pisał?

Przewodnik turystyczny... to egzemplarz ludzki (nie mylić z egzemplarzem drukowanym) biegający w jaskrawym, najczęściej czerwonym ubraniu, którego celem, ba - życiową misją jest zainteresować słuchaczy tym, czym on sam się interesuje. Warunek podstawowy - nie może biegać sam. Zwykle w grupie, której na domiar wszystkiego - jak sama nazwa wskazuje - przewodzi. A przynajmniej tak mu się wydaje. Zapomniałbym dodać: taki przewodnik plus grupa biegają zazwyczaj po świeżym powietrzu. Czasem świeżym na sposób miejski, czasem na sposób terenowy. Albo jedno i drugie. Zależnie od upodobań. Przewodnika i grupy.

O przewodnikach turystycznych zazwyczaj jest cicho, choć oni sami do bezgłośnych nie należą.  Nieco wrzawy zrobiło się w ostatnim czasie, z przyczyn światopoglądowo - politycznych. Konkretnie: w trakcie przepychania pewnej ustawy, który to proces przepychania dołożył swoje do spolaryzowania społeczeństwa. Oczywiście sami przewodnicy to za mało żeby skutecznie polaryzować, ale dołożyć do tego taksówkarzy, prawników... Ok... postanowiłem, że na moim internetowym poletku znajdą się dwie polityczne dygresje (pierwsza i ostatnia). Powyższy akapit załatwia sprawę, więcej nie będę...

Kumaty czytelnik (a mniemam, że takowi zlecą się tu całymi tabunami) wie już, że autor niniejszych słów tudzież całego tego pamiętnikarskiego przedsięwzięcia jest właśnie przewodnikiem. Świeżo upieczonym, ale za to z licencją. Miejskim (miasto Lublin) z terenowymi ciągotami. Blog oraz ta strona to moja tuba propagandowa. Nie ma nikogo ani niczego antagonizować czy też polaryzować, za to zaciekawiać - jak najbardziej. Może się uda. Blog i strona są w inicjalnej fazie rozwoju. Ale to się powoli zmienia i zmieniać nadal będzie

Wyobraża ktoś sobie przewodnika - mizantropa? Nie? Ano właśnie. Decydując się na rozwijanie tejże pasji (bo jest to pasja, jedna z najważniejszych - dla mnie) musiałem pierwej wyleczyć się z wrodzonej skłonności do przebywania jedynie we własnym towarzystwie. Skutecznie - bo nie mam najmniejszych problemów z nawiązywaniem kontaktów ze P.T. Słuchaczami. Ale kawałek samotnika we mnie został. Gdy ten kawałek się odezwie - albo zaszywam się gdzieś w gąszcz, albo wskakuję na siodełko. I też zaszywam w gąszcz. Siebie i siodełko

Z perspektywy siodełka i zaszywania, będąc w drodze dostrzec można niejedno. Począwszy od dnia jutrzejszego znajdziecie tu, drodzy Potencjalni Czytelnicy, taki epicko - liryczny, czasem merytoryczny, czasem gawędziarski, skromnie okraszony kolorowymi obrazkami zapis chronologiczny. Zapis dróg pokonywanych samotnie (dopuszczam też samowtór bądź samotrzeć) i na dwóch kołach. Bliskich i dalekich. Czasem bliskich fizycznie a dalekich mentalnie. A czasem odwrotnie. O drogach niesamotnych i innych niż dwukołowe piszę czasem gdzie indziej i z innej okazji.

Do rychłego! Jutro startuję już tak na poważnie!