O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

niedziela, 12 listopada 2017

W cieniu dawnych wierzb...

Zemborzyce Górne, dolina Bystrzycy, 12.11.2017.
"Bywa, że tu, gdzie rozciągał się szeroki obszar łąk widocznych na zdjęciu sprzed lat, wybudowano nową linię kolejową, lotnisko lub fabrykę, że malowniczą dolinę (...) zamieniono od tego czasu w zalew wodny..." - słowo pisane piórem Julii Hartwig stało się ciałem...
Jest bardzo możliwym, że jedna ze "słynnych" swego czasu wierzb - ta koło której przechodziły w międzywojniu kobiety niosące w bańkach mleko na targ - rosła tam, gdzie dziś faluje zalew. Jeśli tak  w istocie było - przetrwać nie mogła. Może zresztą rosła bliżej ulicy Glinianej - gdzie Mistrz pomieszkiwał przed wojną i skąd czynił "mgielne" poranne wypady. Wówczas pokonałaby ją infrastruktura lubelskiej Politechniki. Tego szczegółu zapewne znać nie będziemy. Natomiast wiemy doskonale, że cudem przetrwała fotografia ją przedstawiająca - jedna z tych, która jej Twórcy przyniosła konkursowe laury a za nimi sławę. Było to w roku 1938. Rok później - tragicznego dnia 9 września 1939 roku (dokładnie w tym czasie, kiedy ginie Józef Czechowicz) - jedna z bomb trafia w lubelski Hotel Europejski grzebiąc pod gruzami archiwum obu Hartwigów - ojca i syna. "Kobiety..." nie wróciły jednak przed wybuchem wojny z Warszawy. Z dzisiejszej perspektywy - szczęśliwie nie wróciły. Odnalezione po zawierusze,  znalazły się na kartach "Wierzb".  Tego albumu, który był i jest moją inspiracją do poszukiwań w dolinie Bystrzycy tego, co zostało z dawnych "Hartwigowskich Klimatów". A co odnajdę - tym dzielę się. Na blogu ale i na turystycznym szlaku, który - mam nadzieję będę miał okazję przemierzyć w 2018 roku. Z wszystkimi chętnymi na taką wędrówkę. 

"Natura sprawia, że do głosu dopuszczone zostają niezmierzone zasoby liryzmu i romantycznych umiłowań..." - Julia Hartwig, ze słowa wstępnego do "Wierzb".
Najmłodsza siostra autora "Wierzb", pisząc słowo wstępne do jednego z najpiękniejszych albumów brata zaczerpnęła również ze spuścizny po Kazimierzu Laskowskim - zapomnianym nieco poecie przełomu XIX i XX wieku:

"Tyś widział gaje stepowych czereśni,
Widziałeś laurem spowite skały,
Mnie dość! Gdzie polem powiewa wierzbina
Wiem, że się Polska kończy lub zaczyna"



Biorąc pod uwagę dzień w którym publikuję niniejszą notkę - korci mnie aby dorzucić jeszcze słowo komentarza. Powstrzymam się jednak. Niech każdy sam decyduje - czy woli świętować z głośnymi okrzykami na ustach, ogniem i dymem dookoła czy też za swój sztandar mieć proste słowa poety i jeszcze prostszy obraz pejzażysty. Na wskroś polskiego.

poniedziałek, 6 listopada 2017

"Dwa wspaniałe dzieła"

Lubartów, Kozłówka, Dąbrówka, Stróżek, Pólko, Dys... 05.11.2017.



Moja ulubiona dąbrówkowa ławeczka. Pod lipą - a jakże. Tyle, że z uwagi na porę roku trudno "gościowi siąść po jej liściem". Za to zagrzebać się w liściach - sama radość. Z Janem z (w sumie nieodległego) Czarnolasu w łapce? To następnym razem. 



Osiem kilometrów wcześniej natrafiłem na Dzień Otwartych Drzwi. Złe słowo - pojechałem intencjonalnie. Aby "otwarte potem nie zamknęły się, no i... cześć". Zanim wyruszyłem - poszperałem po półce w poszukiwaniu przykurzonych "kozłowieckości". I wygrzebałem jak na obrazku powyżej. I poniżej.



Książeczka zupełnie niedzisiejsza. Obrazków mało (choć są, a fotografował nie byle kto). Tekstu dużo. Bogatego w terminologię, która jeszcze sześć - siedem lat temu (kiedy oddawałem się wyłącznie naukom tzw. "ścisłym") przyprawiłaby mnie o ból głowy. Cóż, czas płynie, człowiek się zmienia. Ale dość truizmów. Bo i tak w samej Kozłówce książeczkowe mądrości przegrały z kretesem z barwami jesieni. O innych atrakcjach dnia nie wspominając...



Do plecaka sięgnąłem dopiero na dąbrówkowej ławeczce. Dysponowałem krótką chwilą. Poza wstęp nie wyściubiłem nosa. Ale...

"Kozłówka poszczycić się może dwoma wspaniałymi dziełami: natury i człowieka. Pierwsze z nich - dzieło przyrody - to ogromny kompleks Lasów Kozłowieckich, z leśnym rezerwatem "Kozie Góry". Drugim jest niezrównane dzieło architektury - monumentalne założenie pałacowo - parkowe (...). Szeroką płaską przestrzeń między lasami i pałacem wypełniają pola i łąki przedzielone niewielką rzeczką Parysówką, dopływem pobliskiej Mininy."

Przez lata nauczyłem się (myślę że całkiem prawidłowo)  wszelkie "szerokie płaskie przestrzenie"
przypisywać do odpowiadających im nazw w "naukowym" podziale fizjograficznym Lubelszczyzny. Stąd nawet, gdy godzinę później dostawałem zadyszki pokonując krawędź Płaskowyżu Nałęczowskiego (wjeżdżając na niego od doliny Mininy, której początkowy odcinek wije się u stóp geograficznego pogranicza), dyszała we mnie świadomość, że walcząc z południowym "wmordęwindem" jednocześnie na własnej skórze doświadczam przekraczania granic o wybitnie ponadregionalnym charakterze. Od krajobrazu "równie płaskiego, smutnego i monotonnego jak na prawdziwym Mazowszu" ku krainie lessu. Od Wysoczyzny Lubartowskiej ku Płaskowyżowi Nałęczowskiemu. Od Niziny Południowopodlaskiej ku Wyżynie Lubelskiej. Od Nizin Środkowopolskich ku Wyżynie Lubelsko - Lwowskiej. I wreszcie - wspinając się na sam szczyt hierarchii - od Niziny Środkowoeuropejskiej ku Wyżynom Polskim. A z jeszcze innej perspektywy - od obszarów objętych zlodowaceniem środkowopolskim ku terenom na jego przedpolu. 

A co faktycznie oglądamy? W dołku las, na górce pole...

"Szerokie płaskie przestrzenie" wraz z charakterystycznymi dla nich formacjami roślinnymi i przypisaną do nich fauną (zwłaszcza awifauną!) przez całe lata - mimo swych szerokości - zawężały mi postrzeganie świata do pierwszego z wymienionych w cytacie wspaniałych dzieł. Tak po prawdzie stąd też ból głowy o którym chwilę temu wspominałem. I jednoczesny skrywany podziw dla ludzi sztuki, kultury, muzeów. Podziw i... chyba kompleks. Odczuwalny do dziś. Sam nie wiem czy wizyty w Kozłówce, Muzeum Lubelskim, warszawskich Łazienkach czy tallińskim Kadriorg to jego leczenie czy pogłębianie. Niezależnie od powyższego - z efektów jestem zadowolony. Poza jednym - ubocznym. Polegającym na interferencji na-nowo-odkrywanych źródeł zachwytu z... kryzysem wieku średniego. 

Tym "odkryciem Ameryki" ostatnimi czasy podzieliłem się ze światem na łamach Księgi Konterfektów. Pisząc o "wyciu jako te piesy w dąbrówkowskich obejściach". Na co dostałem konstruktywną radę: "idź już spać i nie wymyślaj". Było to tego samego dnia kiedy zauważyłem - chyba po raz pierwszy w życiu -  że większy ładunek prostej życiowej radości daje mi wygrzanie się na parkowej ławce (przy jednoczesnym podziwianiu dzieła rąk ludzkich) niż na piaszczystym, niekończącym się gościńcu. Przeraziło mnie to trochę. Wyruszyłem zatem na poszukiwanie złotego pośrodkizmu. 

Póki co - znalazłem jedynie to...


Jego Stróżkowatość

Jego lubelska Renesansowość - z Dysa
W sumie 50 kilometrów przebiegu, jedna przeczytana stronica i... jedno wymienione "dzień dobry". Całkiem dużo.





niedziela, 22 października 2017

Z książką wśród ptaków... po 20 latach.

Zemborzyce, Dąbrowa, 23.10.2017

Wstęp do niniejszego wpisu "napisał się" w zasadzie trzy lata temu. Przypomnijmy:

Było to w trakcie studiów - czyli prawie 20 lat temu. Wówczas bieganie z lornetką po trudno dostępnym terenie (im trudniej dostępny tym większa frajda!) stanowiło moją podstawową życiową pasję a zarazem... powód zawalenia niejednego egzaminu. A biologia to nie był łatwy kierunek... Czasy się zmieniają, pasje również. Przewodnictwo, turystyka poznawcza, fotografia... na ptaszki po prostu brakuje mi już czasu. Szkoda... może jeszcze kiedyś ponownie się z nimi zaprzyjaźnię. Nad stawy Zawólcze trafiałem wówczas dość często. Zdarzyło się kiedyś tak, że wracając pieszo skądś tam (może że Szczeckich Dołów) do stacji kolejowej w Zaklikowie (wieczorny pospieszny z Przemyśla to była podstawa powrotów z ptasich eskapad - o idealniej godzinie jechał) zatrzymałem się na moment na grobli. Dosłownie dwie minuty. Na drugi dzień w rozmowie z kolegą z sekcji ornitologicznej Studenckiego Koła Naukowego, na pytanie "co tam" odpowiedziałem skromnie: "nic takiego... bielik i czapla biała...". Tacy byliśmy jacyś dziwni, że zamiast podrywać koleżanki z roku "na najnowszy model porschaka" czy inszej blaszanej puszki myśmy prześcigali się w przechwałkach który ile ciekawostek faunistycznych "zaliczył" w ciągu jednego dnia. Trudno uwierzyć, ale... to działało... Często...

... a w jednym przypadku zadziałało tak, że do dziś biegam z obrączką na palcu. Tyle, że od jakiegoś czasu bez lornetki. I po łatwiejszym terenie, czas zrobił swoje, człowiek polubił wygodę. Wracając do wspomnień sprzed dwóch dekad: wówczas podstawową pozycją wpychaną do plecaka była przedstawiona poniżej:




Z kolei jakiś czas temu na swoim profilu w Ogólnoświatowej Księdze Buź tryumfalnie obwieściłem Ogólnemu Światu powrót do dawnego hobby. I stało się. Wysłużony atlas ze wspaniałymi rysunkami Władysława Siwka ponownie zajął należne mu miejsce w plecaku. Egzemplarz chomikowany na półce od czasów studenckich. Lornetka ponownie zawisła na szyi. Egzemplarz kurzący się na pawlaczu od czasów studenckich. Pierwsze do dwudziestu lat zapiski w notatniku. Według schematu wypracowanego w czasach studenckich. Tylko miejsce zmieniło się. Wyłysione, obarierkowane... Ale wciąż ciekawe, pełne krzyku białych mew. A może tupotu. Bo trzeba mieć w nieźle w czubie, żeby po dwudziestu latach wracać do archaicznych metod podrywu. Nawet jeśli miałoby chodzić jedynie o podryw z wody do lotu.



środa, 4 października 2017

Trzy dni z Jagienką...

Lasy Kozłowieckie, Dąbrówka, Kamionka, Kozłówka, 27-29.09.2017

"Upewniam jednocześnie świat męski, że jest cudowny i bez niego nie warto byłoby żyć ani fryzować się co rano, nie mówiąc już o ściślejszych tajemnicach uplastyczniania wdzięków. W ogóle, żeby nie mężczyźni, to kobiety wyglądałyby prawdopodobnie jak czarownice..."


Przyznaję - z oczywistych względów uwiódł mnie zacytowany wyżej fragment zaczerpnięty ze wstępu do wydanego w 1925 roku "Żywota pana". Kierowany do konkretnego przedstawiciela męskiego świata, z takąż jednak dawką ironii, którą w naukach przyrodniczych określilibyśmy jako LD50, przynajmniej w odniesieniu do części ludzkiej populacji - tej spod znaku Marsa. Adresatem cytowanych słów był nie kto inny jak autor Koziołka Matołka czy Małpki Fiki - Miki. Zaś dowcipną polemistką - Lubartowianka (z wyboru, choć urodzona całkiem niedaleko, bo w podlubelskiej Bystrzycy). Tytułowa "Jagienka" to oczywiście literacki pseudonim, inspirowany sienkiewiczowską bohaterką. Bo Wanda Śliwina (Jagienka spod Lublina) uwielbiała powieści historyczne...

Moja mała ojczyzna - Lasy Kozłowieckie - to integralna część małej ojczyzny "Jagienki". Niestety - niemal całkiem przez Autorkę pominięta

Wydana trzy lata później "Ziemia Lubartowska" nie ma już w sobie nic z zadziornej polemiki. To z kolei materializacja tego co dziś nazywamy lokalnym patriotyzmem, miłością do tzw. "małej Ojczyzny". I to ten monograficzny szkic krajoznawczy z międzwojnia (napisany wspólnie z Ferdynandem Traczem - kierownikiem lubartowskiej szkoły powszechnej), szczęśliwie wznowiony w 1995 roku,  stał się inspiracją niejednej mojej wędrówki poprzez tzw. "Małe Mazowsze" - jak czasem zwie się fragment Niziny Południowopodlaskiej położony pomiędzy Pradoliną Wieprza a lessową krawędzią Wyżyny Lubelskiej. Nie inaczej było podczas trzech dni wrześniowej złotej jesieni. Dzieło "Jagienki" ponownie wskoczyło do plecaka i nie opuszczało go przez rzeczone trzy dni.



Karty książki - to nie tylko ani nawet nie przede wszystkim suche, encyklopedyczne informacje odzwierciedlające ówczesny stan wiedzy krajoznawczej o regionie. Emocjonalny, wręcz "matczyny" stosunek Autorki do opisywanej materii aż kipi. Często ociera się o przesadną egzaltację. Zwłaszcza liryczne opowieści z pogranicza faktów i legend. Podsycające wyobraźnię. Trochę romansu, trochę horroru. Autentyki, półprawdy i wyobraźnia "Jagienki". Dla mnie - umysłu ponoć ścisłego - węzeł gordyjski. Ot, chociażby takie "Dumanie przed portretem" 

"W hebanie aksamitu, co wlecze długi tren...
Z cud - ramion alabastrem, jak poety sen, 
Końcem stopki oparta o plusze podnóżka
Spoczywa w krześle ona, serc pani i wróżka

Bo trzech małżonków zdobyła serca,
Przez pojedynki aż do kobierca (...)"


Liczba mariaży się zgadza, pozostałe szczegóły już niekoniecznie. Ot, chociażby taki drobiazg jak imię bohaterki "Dumania", która z Marii stała się Anną...

"Chreptowiczową najpierwej była
Anna Granowska, zalotnie miła (...)"

Tarcza z ledwo widocznych herbem Leliwa - Granowskich. Południowa zewnętrzna ściana kościoła parafialnego w Kamionce.


Nie, nie. Nie jest dziś moim celem porównywanie wytworów wyobraźni "Jagienki" z udokumentowaną twardą faktografią. Jak ktoś już bardzo koniecznie chce - niech zestawia sobie powyższe i poniższe rymy z całym szeregiem źródeł dostępnych zarówno na papierze jak i choćby pod tym sznureczkiem.. (tu też odnajdziemy fotografię portretu przed którym duma "Jagienka").

"Lecz wiecznym bywa święty dar znicza
Bo oto serce imć Chreptowicza
Dla dawnej żony pełne zajęcia,
Stanęło w poprzek zapałom księcia
Miłość uparta. A więc zgrzyt stali
Rozstrzygnąć musiał spór dwóch rywali (...)"

Dalej mamy nie mniej plastyczny opis regularnej nawalanki dwóch zacietrzewieńców o jedną babę, fakt że niebrzydką. Zwyciężył "pan z Lubartowa" (a tak naprawdę - z Dubna, patrz powyższy link). Co ciekawe - "wśród parkowych lip" tudzież przy odgłosach szumu "srebrzystej fontanny" miał się tłuc pierwszy, wówczas już ex-małżonek z... trzecim, dopiero przyszłym. Zważywszy, że moje "Jagienki" czytanie odbywało się w "strefie rażenia" kozłowieckich wdzięków przyrodniczo - architektonicznych, osoba drugiego męża opiewanej tu "serc pani i wróżki" jest nie do pominięcia. Wszak to właśnie temu drugiemu "tak zabiło serce, że rozwiódł z żoną mości kanclerza". By samemu się ożenić z młodą rozwódką - na złość i utrapienie matki swojej, Konstancji z Czartoryskich. I żyli sobie młodzi państwo Zamoyscy w roztoczańskim Zwierzyńcu. Chciałoby się napisać: długo i szczęśliwie. Niestety - niedostatki medycyny przełomu XVIII i XIX wieku w skutkach podobne były do współczesnych cięć środków budżetowych na kardiologię. Co 128 lat później Wanda Jagienka poetycko acz znów mało rzeczowo przedstawiła tak: 

"Mirażem najcudniejszym przemknął życia rok - 
Młody hrabia przedwczesną śmierć ujrzał o krok,
I z ramion alabastru poślubionej Anny
Odszedł w uścisk śmiertelny i chłód nieustanny."

 "Śmierć o krok" w postaci niezbyt sprawnego manualnie chirurga? Znamienne, tfu, cholera... 

Zanim jednak co - młody żonkoś ze znanej rodziny wszedł w posiadanie Kozłówki. Drogą kupna. Ot, związek opiewanej przez Autorkę  Ziemi Lubartowskiej z partacką chirurgią naczyniową w "tradycyjnych" dobrach Zamoyskich, na przeciwległym krańcu Lubelszczyzny.

Wanda Jagienka Śliwina nie wystawia jednak najlepszego świadectwa krajanom z Ziemi Lubartowskiej (konkretniej - tym z Kamionki):

"Lecz nietylko na płótnie można widzieć ją:
W kościele, kędy prochy jej rodziców są - 
W biały marmur zaklęta przez włocha rzeźbiarza
Modli się na grobowcu, jak u stóp ołtarza.
Co niedziela ogląda niemyślący lud
Ten - dłuta mistrzowskiego - marmurowy cud
I patrząc lat dziesiątki nie dostrzega cudu"


A gdy przemkniemy jeszcze kilka wersów - mamy jeden z koronnych przykładów zadziwiającej siły legendotwórczej drzemiącej w pisarzach. Bo oto Wanda Jagienka Śliwina za pomocą letargicznego snu "smutnej księżnej", robi z kozłowiecką faktografią dokładnie to samo, co kilkadziesiąt lat przed nią Aleksander August Fryderyk zrobił z zawieprzycką. Do czego zresztą "Jagienka" nawiązuje w swojej "Ziemi Lubartowskiej" kilkadziesiąt stronic dalej - opowiadając na swój specyficzny sposób stworzoną przez Bronikowskiego legendę.

sobota, 16 września 2017

Metamorfoza

Przewodnik nie schodzi z siodełka. Co to, to nie. Jedynie blog przechodzi mały lifting. Już nie tylko o dwóch kółkach. Nowe hasło to otwartość na wszelkie rodzaje włóczęgostwa. Mikro i makro. Daleko i blisko.  Zarówno dziko jak i industrialnie. Ze zbędnym balastem w plecaku (sakwie, reklamówce z Biedronki) jako wspólnym mianownikiem. Zadrukowaną makulaturą. Różną. Od "Harlequinów" po "Zeszyty Naukowe Gotowania na Kuchence Turystycznej".

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Krzyże, kamienie i woda...

Z kronikarskiego obowiązku:

Data: 9-10.06.2017
Dzień 1.
Start: godz 8.55
Trasa: Gródek Szlachecki (stacja kolejowa) - Piaseczne - Buradów - rezerwat "Lasy Parczewskie" - Staw Płonne - Białka - Jedlanka Podleśna - Drozdówka - Bobryk - Kol. Uścimów - Maśluchy - Krasne - Maśluchy - Kol. Uścimów - Orzechów Kolonia - Stary Orzechów - Sosnowica (pensjonat "Dworek Kościuszki").
Meta:  godz 16.30
Kilometrów:  57 (wg Endomondo).


Pierwsze nieoczekiwane spotkanie na trasie - to święty Kajetan z doliny Tyśmienicy...



Kocham Lasy Parczewskie. Niemal na równi z Kozłowieckimi. Ale tym razem tylko szybki tranzyt. Taki mało krajoznawczy. Krótki postój jedynie przy pomniku Bohaterów Lasów Parczewskich. Lubię to miejsce. Bo upamiętnienie nie wartościuje. Ani bohaterstwa ani śmierci. Niczyjej. Niezależnie od narodowości czy poglądów. 



Białka. Jeszcze nie zdążyła zamienić się w rozkrzyczane letnisko. W drewnianym budynku dawnej szkoły - Izba Pamięci. Skromna, niedostrzegana, pomijana. Klucz do niej u sołtysa mieszkającego po sąsiedzku. Sołtys ma 75 lat. W dniu w którym pacyfikowano Białkę (7 grudnia 1942 rok) miał 10 miesięcy. Był tam wtedy, wtulony w ramiona matki. Ocalał. Jak? Zajrzyjcie, zapytajcie, porozmawiajcie... By szum nadjeziornych hucznych imprez nie zagłuszył pamięci...




Prawdę powiedziawszy do Białki sprowadza mnie co innego. Ot, wchodzę na stronę internetową pierwszej lepszej szkoły, której patronuje Bolesław Prus. I czytam:

"1 września 1863 roku pod wsią Białki została stoczona bitwa. Prus, umieszczony w szpitalu w Siedlcach, został aresztowany, a następnie zwolniony z więzienia."

Adresu ni namiarów na szkołę nie podaję celowo. Informacja ta jest zresztą powielana w wielu miejscach - w internecie i nie tylko. I nawet nie chodzi mi o to, iż 16-letni Aleksander Głowacki nie przeistoczył się jeszcze wówczas w Bolesława Prusa - pisarza, autora "Lalki" i "Faraona". Chodzi o... geografię.

Wymieniona w cytacie wieś Białki - to niewielka podsiedlecka miejscowość. Ranny "w stoczonej pod wsią Białki bitwie" Głowacki odnajduje się w szpitalu (a następnie w więzieniu) w Siedlcach. I to jest powodem niewielkiego zamieszania. Bo o ile pobyt przyszłego pisarza w siedleckim szpitalu jest bezsporny, to okazuje się, ze pod Białkami Siedleckimi żadnego starcia z Rosjanami nie było. 

Nie śledząc bojowego szlaku młodego powstańca, zauważmy (za Tomaszem Chludzińskim, autorem artykułu opublikowanego w "Gościńcu" 08/1989) iż 25 sierpnia oddział powstańczy dowodzony przez Ludwika Żychlińskiego zostaje rozbity w bitwie pod Żelazną (okolice Garwolina). Sam Żychliński zostaje ranny, a będące w odwrocie grupy powstańców na własną rękę szukają wyjścia z sytuacji. Jedna z takich grup prowadzona jest przez Pawła Gąsowskiego. Usiłuje ona połączyć się z operującym w powiecie łukowskim oddziałem Zielińskiego. Do połączenia dochodzi pod Krzywdą. W grupie tej są dwaj przyjaciele: Wacław Horodyński i Aleksander Głowacki. Wspomnienia tego pierwszego rzucają snop światła na losy oddziału Zielińskiego a zarazem późniejszego pisarza. Wacław Horodyński wspomina Aleksandra Głowackiego dość lapidarnie, natomiast ważne jest to, że wg jego relacji oddział Zielińskiego skierował się nie pod Siedlce ale w stronę Lasów Parczewskich...

A teraz kolej na cytat z pewnego listu opatrzonego datą 11 listopada 1865:

"W tej przeszłości, w której mnie poznałeś - już nie ma mnie. Ja, dawny ja, pochowany jestem z nadziejami moimi pod Białką, skąd drugi ja wyniósł: dwumiesięczne szaleństwo, zwątpienie w tego rodzaju zabawy i kalectwo..."

Słowa te skreślone były już ręką samego późniejszego pisarza. Pojawiająca się w cytowanym fragmencie epistoły Białka - to zapewne ta Białka, położona w Lasach Parczewskich, nad malowniczym jeziorem Bialskim i nie mniej malowniczymi stawami...

O ile wydarzenia z czasów II wojny światowej są w pamięci mieszkańców niezwykle żywe, to dzieje sprzed niewiele ponad 150 lat zdają się tonąć w mrokach. Przypominają o nich tzw, krzyże powstańcze - jeden przy Parczewskim Gościńcu, drugi przy Drodze Bielińskiej, może jeszcze gdzieś... A o "pochowanych pod Białką nadziejach" nie pamięta już prawie nikt. Próżno będziemy szukać informacji we wspomnianej Izbie Pamięci. Do której i tak warto zajrzeć...




Zaś wypatrzony na południe od Białki żarnowiec miotlasty w połączeniu z kolorytem nieba przenosi mnie w zupełnie inne sfery. Pozwala zapomnieć o tragicznej historii. Świat zapewne byłby dużo lepszy, gdyby ludzkość nie był ślepa na to, co nam oferuje - najczęściej zupełnie za darmo. Niestety - jest inaczej. W Krasnem miała się o tym przekonać sama Matka Boska z Synem. To w mieście, które rozpościerało się tam, gdzie dziś mienią się wody jednego z najgłębszych jezior Równiny Łęczyńsko - Włodawskiej, odmówiono strudzonym Wędrowcom jednej szklanki wody. Wobec tego mieszkańcy miasta mają pić ją przez wieczność. Zaś kamień nad brzegiem Krasnego do dziś nosi ślady stóp Matki Boskiej i Dzieciątka. Swoiste memento? A może zwykły głaz narzutowy? Niech każdy sam rozstrzygnie. Ja jadę tam, "gdzie ma mi się przyśnić Ludwika". Choć przecież nie mam na imię Tadeusz...




niedziela, 7 maja 2017

Z Koźmianem w sakwie

Z kronikarskiego obowiązku: 

Data: 6.05.2017, 
Start: godz 11.45
Trasa: Lublin (Wrotków) -  las Dąbrowa - Wólka Abramowicka - Ćmiłów - Prawiedniki Kolonia - Prawiedniki - Nowiny - las Rudka - Dolina Nędznicy - Krężnica Jara - Nowiny - Prawiedniki - Wykietówka -  ośr. Marina - Lublin (Wrotków).
Meta:  godz 18.10
Kilometrów: 36 (wg Endomondo).


"Za młodości mojej w wielu miejscach, gdzie teraz wsie i pola, stały zamierzchłe lasy; niedźwiedzie a nawet rysie od Karpatów przez ogromne puszcze ordynacji zamojskiej rozchodziły się po lasach wioskowych właścicieli i nawet się w nich lęgły".





O ile inspiracją do "(Nie)szczęśliwej Miłości w Lublinie" - miejskiego szlaku mojego pomysłu - był "Żywot poczciwy Sebastiana Klonowica" Danuty Bieńkowskiej, o tyle koźmianowskie "Pamiętniki" stały się dodatkowym motorem napędowym. Już samo kartkowanie pierwszego tomu podsunęło zupełnie nowe idee, tak w aspekcie przewodnickim jak i wyprawowym. "Ujeżdżanie dzikiego misia", uskuteczniane przez Michała Kiełczewskiego, szaleńczy poryw zazdrości zdradzanego męża, zakończony wlepieniem stu batogów kochankowi żony (i późniejsza zemsta kochanka)... a to tylko jeden z pięciu braci. "Półwariat", jak go nazwano. Rodzony brat, Florian, również zasłużył na stosowną etykietkę (ekscentryka co najmniej). Bo oto: "całe życie nic nie robił, tylko polował i z liczną czeredą myśliwską włóczył się po braci swoich i sąsiadów lasach. (...) Całą wieś swoją (Prawiedniki - przypis PnS) na myśliwych i strzelców przeistoczył, rozpoił. Pańszczyzny i powinności częściej używał do parkanów i sieci niż do roli. (...) Od świtu już w lesie lub na koniu z chartami, lub strzelbą na ramieniu, gdy napotkał włościanina kopiącego i karczującego krzaki, choćby na jego własnym polu zabierał mu gracę i siekierę, mówiąc >>czemu, chłopie, kopiesz krzaki, a gdzie się będzie zajączek chował<<.





Prawiedniki. Tereny zjeżdżone po wielokroć, tak, że aż nudnawe. Nudnawe? Nie z książką w sakwie. Nie z osiemnastowiecznymi "Pamiętnikami". Na swoim profilu w ogólnoświatowej Księdze Konterfektów napisałem "na żywo", że nieważne czy podróż egzotyczna czy też za opłotki rodzinnego miasta. Najważniejsza jest i tak odpowiednia książka w rowerowej sakwie.

W "Pamiętnikach" Kajetana Koźmiana zatopiłem się na dobre dwie godziny, siedząc na drewnianej ławeczce, w gościnie u księdza Stanisława. Ale to już odrębna opowieść...



czwartek, 6 kwietnia 2017

Leszczynka - Świeżynka

Z kronikarskiego obowiązku: 

Data: 5.04.2017, 
Start: godz 17.00
Trasa: Lublin (Wrotków) -  ośrodek Marina - Zemborzyce - las Dąbrowa - Ćmiłów - ośrodek Wrotków -   Lublin (Wrotków).
Meta:  godz 18.55
Kilometrów: 21 (wg Endomondo).


Tym razem będzie krótko. Dobrze jest mieć kawałek lasu opodal zajmowanej przez siebie żelbetonowej dziupli...


Dąbrowa rozśpiewana tysiącem ptasich gardeł. I zdobna świeżą zielenią. Na zdjęciach poniżej - tytłowa Corylus avellana. We wczesnowiosennym detalu. Roziskrzona przedburzowym światłem - pierwszym w tym roku. Tak jak i wody pobliskiego Zalewu...








Grzmi coraz głośniej. Uciekam...

wtorek, 4 kwietnia 2017

Klimaty Okołokozłowieckie

Z kronikarskiego obowiązku: 

Data: 1.04.2017, 
Start: godz 8.20
Trasa: Wandzin (przystanek kolejowy) Kopanina - Dwa Zakręty - rez. "Kozie Góry" - Staw Stary Tartak -  Stary Tartak - Stróżek - Kawka - Wólka Krasienińska - Biadaczka - Samoklęski (pomnik) - Samoklęski Kolonia Druga - Kozłówka - Nowodwór - Przystanek kolejowy Lubartów Lipowa.
Meta:  godz 17.10
Kilometrów: 42 (wg Endomondo).

Przeprosiłem się z dwoma kółkami już na dobre...


Wyprawami okołoozłowieckimi chwalę się na moim profilu w ogólnoświatowej Wiadomej Księdze dość często. Znacznie częściej niż na łamach "Przewodnika na Siodełku". Teraz jest okazja nagiąć nieco statystyki. Bo Lasy Kozłowieckie wraz z przyległościami to moje dawne "przedszkole turystyki". Miejsce wagarów za czasów uczniowskich. Miejsce ornitologicznych wyczynów za czasów studenckich. W końcu miejsce, gdzie zdarzało mi się spoglądać głęboko w oczy. W wyniku czego m.in. noszę obrączkę na serdecznym palcu. To było dawno...

Jadę zatem. Ledwo opuściłem pociąg - mijam wydmę przy torach na której niegdyś uwielbiałem wygrzewać się w oczekiwaniu powrotnego "piętrusa" do Lublina. Dziś "piętrusów" już nie ma - zastąpiły je spalinowe zespoły trakcyjne, często zwane "szynobusami". A i wandziński peron odsunął się od wydmy. By mieszkańcy mieli bliżej. I żebym ja legowiska nie miał...

Mijam leśniczówkę Kopanina. Dalej leśny parking. Wyjątkowo ładny i schludny. Drugi - bliźniaczo podobny - odnajdziemy w Starym Tartaku. Za sprawą obydwóch asfaltowa droga przez niemal całe Lasy Kozłowieckie w cieplejsze weekendy zamienia się w promenadę. Bardzo udana promocja leśnej turystyki w wykonaniu Nadleśnictwa Lubartów. Bo - proszę państwa - na stosunkowo niewielkim leśnym obszarze (choć największym w najbliższym sąsiedztwie Lublina) zarówno niedzielni spacerowicze, rowerzyści, rolkarze, biegacze i zaroślowi zaszywacze (to ja!) mogą koegzystować nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Chcę samotności - skryję się gdzieś w ostępach Czerwonki. Chcę ludzkich twarzy - przejdę ze dwa oddziały leśne i... mam co chcę. Zapragnę estetycznych przeżyć, obcowania ze sztuką wszelaką (i to w najlepszym wydaniu) - odbijam na północ, gnam przez lasy leśnictwa Bratnik i... witaj, Kozłówko!

W rezerwacie "Kozie Góry"
Postoje robię spontanicznie, niemal co chwilę. Pierwszy w rezerwacie "Kozie Góry", z czystego sentymentu. Następny przy "czterech lipach". To skrzyżowanie asfaltówki Kopanina - Stróżek z piaszczystym Gościńcem Nowostawskim.



Dalej - nie zdążyłem się nawet rozpędzić a już hamowanie i to dość ostre. Bo kwitnące podbiały jak się pojawią  - tak i szybko znikną i znowu trzeba będzie czekać rok. A nieopodal "zaczęły się" zawilce. Na razie jeszcze nieśmiało, wkrótce będzie jak w zimie...






Stary Tartak przywitał mnie żurawim klangorem. To już ścisła czołówka jeśli chodzi o moje najulubieńsze miejsca w najbliższym otoczeniu rodzinnego miasta. I jak sobie przeglądam nieraz profile fejsbukowych znajomych - nie jestem w tym odczuciu odosobniony, Malowniczo tu o każdej porze roku. 


To mój pierwszy "selfik" w tym miejscu od dwudziestu lat, Chętnie napisałbym coś o zdjęciu sprzed dwóch dekad, ale... boję się popaść w niemęski sentymentalizm. Tudzież... popełnić niedyskrecję na miarę pamiętników diuka de Lauzun. Poniżej zdjęcie jak najbardziej aktualne.


"Przewodnik na Siodełku" w Starym Tartaku, Prima Aprilis 2017.

Niewielki kompleks stawów w Starym Tartaku zasila równie niewielka rzeczka o nazwie Ciemięga. Dla odróżnienia od tej bliższej Lublinowi czasem też zwana Ciemięgą Północną lub "ciekiem z Niemiec". W tych ostatnich zaczyna swój bieg jeszcze bardziej mikra Krzywa Rzeka, która łączy się z Ciemięgą Północną na północ od Stawów Wzory. 

Od stawów w Starym Tartaku niedaleko już do zabudowań leśnej osady o tejże nazwie. Za czasów Ordynacji Kozłowieckiej było tu ponoć 14 gospodarstw i sklep. Tak przynajmniej mówią dawne operaty leśne. Te same dokumenty wspominają o dworze - siedzibie nadleśniczego zarządzającego lasami ordynacji i tartaku od którego pochodzi nazwa osady. Sam dwór miał powstać na przełomie XVIII i XIX wieku - byłby więc o ponad 100 lat starszy niż Ordynacja Kozłowiecka. Być może powstał w czasach Aleksandra Zamoyskiego - XI ordynata na Zamościu i jednocześnie pierwszego właściciela Kozłówki z rodu Zamoyskich. A być może kilka lat wcześniej - jeszcze za czasów kiedy dobrami kozłowieckimi władali Bielińscy. Rzecz do obadania...

Dziś dawny dwór ordynackiego nadleśniczego pełni funkcję kwatery myśliwskiej...


W Starym Tartaku niespodziewanie trafiam na spory tłumek. Zagadnięty Pan w mundurze Straży Leśnej uzmysławia mnie, że oto trafiłem w sam środek akcji edukacyjnej pod hasłem "Posadź Swoje Drzewo." Kolejny powód dla którego jestem "fanem" Nadleśnictwa Lubartów. Z sympatycznym młodym człowiekiem ucinam sobie półgodzinną pogawędkę, zaglądam też do namiotu, gdzie nie mniej sympatyczne Panie "częstują" najprzeróżniejszymi wydawnictwami Lasów Państwowych. "Ma pan przecież duży plecak" - słyszę. Nie tłumaczę, że 10 lat temu przez duży plecak na rowerze zmuszonym byłem przejść półroczną rehabilitację. Łapczywie chwytam mapę "trzydziestkę" "Nadleśnictwo Lubartów, obręb Kozłówka". Rewelacja!. "Częstuję się" jeszcze kilkoma drobiazgami publikacyjnymi i... czas żegnać Stary Tartak, wyjątkowo dziś gwarny. Zaplątał się tu nawet wycieczkowy autokar.

Dalej stawy Stróżek. Tym razem mijam je bez zatrzymania, rozmowy w Starym Tartaku zjadły mi trochę czasu. Równie szybko zostawiam za sobą Kawkę, Wólkę Krasienińską (o której niedawno wspominałem w kontekście wydarzenia z 3 sierpnia 1944 roku), Biadaczkę. 

Zatrzymuję się dopiero przy pomniku, tuż co przed Samoklęskami, w miejscu gdzie krajowa "osiemset dziewiątka" Lublin - Przytoczno krzyżuje się z lokalnym duktem z Syr do folwarku Samoklęski. Pomnika trudno nie zauważyć. Nieco trudniej napisać o nim z sensem komuś, kto nie jest historykiem i w żaden sposób nie czuje się uprawniony do ferowania ostatecznych wyroków związanych z nie tak dawnymi, trudnymi dziejami. Kilka słów spróbuję sklecić...




W 1970 roku nakładem "Wiedzy Powszechnej" ukazała się książka Wojciecha Sulewskiego "Lasy Parczewskie", Znajdziemy tam między innymi opis wydarzeń z okresu 11-12 maja 1944 roku, które rozegrały się między położoną w Lasach Kozłowieckich Dąbrówką. a Amelinem - dziś leżącym już w obrębie Obszaru Chronionego Krajobrazu "Kozi Bór" - poza Lasami Kozłowieckimi. Oddam zatem głos autorowi leciwego już opracowania:

"Posuwając się na zachód, północnolubelskie zgrupowanie AL osiągnęło w nocy z 7 na 8 maja rejon wsi Dąbrówka. Tutaj oddziały stacjonowały przez dwa dni i następnie przesunęły się w okolice Syr i Amelina. (...) 11 maja oddziały AL stacjonujące w Amelinie, usłyszały gwałtowną strzelaninę, dochodzącą z opuszczonej przez nie Dąbrówki. Ponieważ strzelanina ciągle się wzmagała, podpułkownik Moczar kazał wydzielić z Batalionu im. Hołoda stu pięćdziesięciu żołnierzy i poprowadził ich w stronę toczącej się bitwy. (...) Poprzedzający grupę zwiad ustalił, że na styku wsi z lasem bronią się czepigowcy (...). Niemcy nacierali na nich klinem, usiłując odciąć od lasu i wepchnąć do wsi, w której na szczęście jeszcze nic się nie paliło.
(...) podpułkownik "Mietek" poprowadził swój oddział szerokim łukiem przez las, na tyły Niemców. (...) Oddział niemiecki szybko wycofał się wzdłuż wsi i odszedł na północ w stronę Kozłówki. (...)
Walka pod Dąbrówką, pomimo odniesionego sukcesu, zaniepokoiła dowództwo oddziałów partyzanckich. (...) Należało (...) wkrótce spodziewać się nowych walk. Noc minęła jednak spokojnie. (...)
Spokojnie było jeszcze i rano 12 maja. Partyzanckie oddziały opuściły jednak wieś Syry i na skraju amelińskiego lasu szykowały się do bitwy. (...) Minęło jeszcze trochę czasu. W promieniach przedpołudniowego słońca widać było jak na dłoni drogę prowadzącą z Samoklęsk. Leżący na poddaszu stodoły partyzant ujrzał, jak na obserwowany przez niego odcinek drogi wjechał samochód pancerny, za którym biegli SS-mani (...)"

Dalej następuje dokładny opis starcia pod Amelinem - Syrami - tego właśnie, które upamiętnia opisywany pomnik. Napis na monumencie mówi o "zwycięskim boju z oddziałem SS "Wiking". Autor przytaczanych powyżej słów jest bardziej powściągliwy - mówi o "przejęciu inicjatywy przez stronę polską, wygaśnięciu bitwy", podaje liczbę zabitych (3) i rannych (10) partyzantów i informuje o dalszym marszu w kierunku południowo - zachodnim, którego finałem była sławetna bitwa pod Rąblowem.

W tekście Wojciecha Sulewskiego kilkakrotnie pada nazwisko i partyzancki pseudonim alowskiego dowódcy. Był nim osławiony Mieczysław Moczar (właść. Mikołaj Demko), późniejszy szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi, gdzie "dorobił się" przydomka "kat AK". Profesor Paweł Wieczorkiewicz stwierdza w audycji dla Polskiego Radia:  "Ta postać zupełnie nie poddaje się jednoznacznym ocenom. Zatwardziały wróg oraz kat Armii Krajowej w czasach kiedy był szefem Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi. I człowiek, który po roku 1964 zrobił bardzo wiele dla rehabilitacji żołnierzy AK".

Pomnik powstał w 25 rocznicę bitwy pod Amelinem - Syrami. Jak go dziś odbierać? Czy tylko jako opamiętnienie epizodu z maja 1944? Może też jako świadectwo trudnej historii lat powojennych - tego o czym można było oficjalnie mówić i co starannie przemilczano. W tym konkretnym miejscu na mapie Lubelszczyzny doszukać się można dodatkowego "smaczku". Wszak nie dalej jak cztery kilometry na wschód mamy kolejne swoiste memento. Łatwo domyślić się, że mowa o kozłowieckiej galerii sztuki socrealistycznej - dopełnienie najnowszych dziejów pałacu - muzeum. Bardzo odległe skojarzenie? Oj, chyba niekoniecznie...


Boczny fragment cokołu z płaskorzeźbą partyzantów w akcji.


Początkowo zakładany program zrobił się zbyt bogaty jak na jeden dzień. Z żalem rezygnuję z wizyty w Samoklęskach i Kamionce. Od wzbudzającego mieszane uczucia pomnika biegnie droga, prosto jak strzelił, poprzez folwark Samoklęski i niewielkie bezleśne wyniesienie Wysoczyzny Lubartowskiej, prosto ku majaczącym w oddali dwóm białym wieżom flankującym barokową bryłę jednej z najsłynniejszych budowli pałacowych w Polsce. Na kulminacji wyniesienia bieleje samotna brzoza zaś widoczne w oddali wieże z tej perspektywy zdają się być miniaturkami zbudowanymi z pudełek od zapałek. Widok niezwykły. Bonus dla decydujących się dotrzeć do Muzeum Zamoyskich inaczej niż na benzynie i czterech gumowych kołach. Tędy też biegnie oficjalny pieszy szlak "partyzancki" z Ostrowa Lubelskiego do Rąblowa. Kolejna pamiątka po turystyce historycznej czasów minionych.




W miarę jak połykam ostatnie dwa kilometry dzielące mnie od kozłowieckiej rezydencji, coś, co wydawało się dziecinną zabawką - rośnie w oczach. Aż do kulminacyjnego momentu, kiedy w zwieńczeniu bramy pojawiają się trzy włócznie wraz ze słynnym "TO MNIEY BOLI..."

Mam przypomnieć wierszowane dzieło Bartosza Paprockiego z 1578 roku? Było tu!

Jestem tam, gdzie być chciałem. Zaś pałac, ogród i muzeum w Kozłówce stanowczo zasługuje na odrębny wpis (i to niejeden). Poprzestanę zatem na dwóch zdjęciach, które zdążyłem zrobić zanim trzeba było spakować zabawki i ruszyć przez Nowodwór do mety - czyli do przystanku kolejowego Lubartów Lipowa.  Trudno było sobie wymarzyć piękniejszy początek tak zwanego "sezonu". 



Stanowczo nie umiem fotografować architektury...