O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

czwartek, 8 marca 2018

Jeszcze jedna odkurzona książka

Wandzin, Lasy Kozłowieckie, Stary Tartak, Stróżek, Nasutów, 4.03.2018.

 Lato 1987. Ściółka leśna rozgrzana sierpniowym słońcem. Zapach zwyczajny, choć intensywny. Niezwykłości nabiera dopiero w połączeniu z poczuciem bycia Odkrywcą. Fakt, że przeżywałem dopiero swój czternasty rok życia, jeszcze to poczucie wzmacniał. I podarty chlebak niezdarnie gdzieś tam sobie dyndający. Podwędziłem Rodzicielce. Ucząc kiedyś - dużo wcześniej - geografii, najeździła się z niedorostkami na szkolne wycieczki. Dyndający chlebak był zatem też i pamiątką po czasach sprzed mego zaistnienia. Bo gdy urodził się syn - mama przestała uczyć i jeździć. Po latach doceniłem poświęcenie. Nigdy nie żałowała, ale lubiła wspominać swoich podopiecznych. I te wycieczki. A ja lubiłem słuchać. Matczyne opowieści jako zaczyn. Trudno o coś bardziej... typowego. I piękniejszego zarazem.

W chlebaku gazetowy wycinek, chyba z "Kuriera Lubelskiego". Tytuł wycinka - "Jeśli wycieczka, to tylko w Lasy Kozłowieckie". Lub podobnie. Mój pierwszy przewodnik. Jedyny zresztą wówczas. Była jeszcze busola. Najprawdziwsza. Prezent od sąsiadki na dziewiąte urodziny. Oczywiście zaraz jak ją tylko dostałem zapragnąłem zobaczyć co jest w środku i jak to działa. W związku z tym po kilku latach każda śrubka była innej wielkości i koloru. Za to kilka mebli w domu zaczęło się niepokojąco chwiać. Ale busola jakoś się trzymała. I działała. Jeszcze długo później pozwalała mi przemierzyć bez zbłądzenia Puszczę Białowieską, Polesie, Roztocze, Suwalszczyznę... Przenigdy nie zawiodła. Mam ją do dziś.

Było jeszcze jabłko i kromka chleba.

We wspomnianym wycinku padła nazwa "Kozie Góry". I wskazówka dla wytrawnych turystów - "dojechać koleją do przystanku autobusowego (sic!) Wandzin i kierować się 3 km na zachód". Jasne, co to dla mnie. Miałem swój wycinek i klekoczącą busolę. Później jeszcze rozczarowaną minę - bo rezerwatu nie znalazłem. Na peron do Wandzina jakimś cudem jednak trafiłem z powrotem. Z poczuciem porażki łagodzonym przez zapach ściółki i rozgrzanego piachu z gościńców. Przemierzanych samodzielnie. Drogi wzdłuż ściany lasu urywającej się przy wydmie. Potem była kilkumetrowa ścieżka na wydmy szczyt. I zaraz strome zejście na peron. Niemal w drzwi oliwkowego piętrowego wagonu. Do zapachu igliwa dochodzi specyficzna atmosfera górnego pokładu Bipy. Łagodne kołysanie. Czterdzieści minut euforii. Udało się. Kieszonkowego starczyło na "połówkę do Wandzina i z powrotem", w domu nikt nie zauważył, że junior przepadł na całe popołudnie.

Tylko jeden sierpniowy dzień. A przecież miesiac wcześniej matka w dobroci swojej zabrała mnie na superhiper wakacje w pewnym podgórskim uzdrowisku. Wróciłem zachwycony. Ale gdy na początku roku szkolnego padł standardowy temat pierwszego wypracowania - "Mój najpiękniejszy dzień lata" - niewdzięcznik opisał sierpniowe kozłowieckie popołudnie. Na dodatek jeszcze koślawszą polszczyzną niż to, co czytacie powyżej i poniżej. Piątkę jednak dostałem. Nauczycielka polskiego lubiła mnie. A i ja wpatrzony byłem w Panią jak w obrazek.

Niecały rok później trafiłem i do "Kozich Gór". Musiałem. Bo zdobywałem punkty do brązowego "Wędrowca Lubelskiego". Wymóg był jasny - co najmniej dwa rezerwaty na terenie województwa. Miałem już jednak więcej wskazówek. M.in te zawarte w broszurze z zielonym kompasem na okładce. Wyglądała jak większość tego typu publikacji w owych czasach. Kto by jednak pomyślał, że autorem skromnej w sumie pozycji opatrzonej podtytułem "Materiały szkoleniowe PTTK" będzie nawet wówczas już wybitna sława naukowa, współtwórca Roztoczańskiego Parku Narodowego tudzież orędownik ochrony Polesia. Zmarł całkiem niedawno, pamięć jego żyje w nazwie jednej z najpopularniejszych tras (i najbardziej znanych dębów) Poleskiego PN. 

Dzisiejsze profesory, hej! Naprawdę tylko "Filadelfia" się liczy?


 Odznaki żal. Paradowałem z nią, fantazyjnie wyeksponowaną na nakryciu głowy. Nie wiem czy pokarało mnie za próżność czy za gapiostwo. Bo nakrycie zawieruszyło się w którymś z ówczesnych lokalnych pekaesów. I pojechało w świat z odznaką, za to już bez właściciela. Rok później pocieszyłem się srebrnym "Wędrowcem...", ale to inna bajka.

Czerwiec 1992. Miałem już wówczas "zaliczone" dwa pierwsze przejścia przez polską część Puszczy Białowieskiej. Pi razy drzwi: z zachodu na wschód i z północy na południe. Sądziłem, że żaden inny polski las nigdy nie zrobi na mnie większego wrażenia. Myliłem się. Pewnego czerwcowego popołudnia, na drugi dzień po ustnej maturze z biologii, poszedłem świętować w swoim stylu. Sam na białe gościńce. Od tamtego momentu lasy leśnictwa Bratnik to dla mnie "lubelska Białowieża". Do dziś twierdzę, że cienia przesady w tym nie ma.

1 kwietnia 1995. Skusiły mnie dwie niebieskie plamki na mapie. Opisane jako "Duży Ług" i "Rejowiec". To trochę na zachód od terenów które tutaj sławię. Na północ od Garbowa. Okolice Woli Przybysławskiej. Obszar Chronionego Krajobrazu "Kozi Bór". Dwa w zasadzie śródpolne jeziorka. Zachwyciły mnie bąki, których przyciężkawy głos niósł się nisko nad trzcinami. Tak, to był stan maksymalny mojego ptasiego zauroczenia. Nic innego nie liczyło się wówczas. No, może kilometry przemierzane z lornetką - dla ornitologicznych wrażeń a czasem dla samego przemierzania. Z tej przyczyny gdy już się nasłuchałem bączego buczenia, poniosło mnie dalej. Aż się potem zdziwiłem jak dużo dalej. Przez Amelin do Samoklęsk. Tu już przedwieczorna godzina i jeszcze bardziej niesamowite bącze buczenie. A ja dalej na wschód. Za chwilę zza morenowej kulminacji terenu wyłonią się dwie wieże "zdające się być miniaturkami z pudełek po zapałkach". Ale ja tego nie zauważę. Coś, co nie ma skrzydeł i nie śpiewa na wiosnę - nie istnieje. Do zachwytów nad antropogenicznymi smaczkami ojczystego regionu musiałem jeszcze podojrzewać. Tak ze dwie dekady.

Zatem odbicie na południe. Wprost w... "lubelską Białowieżę". Tylko utwierdzam się w słuszności określenia. Skok na drugi brzeg Mininy. Skok dosłowny, bo kładki brak. Po przeciwnej stronie Wólka Krasienińska. Tam gdzie dziś mkniemy po asfalowym dywaniku, w owym czasie wędrowcowi jeszcze piach zgrzytał w zębach. Tak dotarłem do Kawki. I Prima Aprilis się skończył.

Namacalna pamiątka? Trzymałem ją w ręku kilka lat później. Niestety - zniechęcony trzycyfrową ceną odłożyłem na półkę. Zanim odłożyłem - zajrzałem do skorowidzu nazwisk na końcu. I pośród setek innych odnalazłem tam swoje. Długo po tym jak lornetka powędrowała do szafy - znowóż na dwie dekady. Ale jakaś namiastka dokumentu po tamtym okresie gdzieś jest. Cała ta moja leśna bieganina w mikro - stopniu ale jednak komuś lub czemuś służyła.

Mniej więcej wtedy też "odkryłem" dla siebie zakątek zwany Stróżkiem. Na początku fascynowały mnie tamtejsze perkozy rdzawoszyje. Ale... do cholery, przecież to były czasy stuprocentowej młodości, nie całkiem zresztą jeszcze miniętej. I naturalną koleją rzeczy wzięła ona górę. Dlatego też stróżkowe wody to moja "myślodsiewnia". Nawet wskakiwać nie muszę. Wystarczy że oprę się o barierkę mostu na Mininie i zerknę. Może nie pełna ale jednak gama kolorów. Głównie oczu i włosów. Wówczas na pewno "nie - constans".

6 października 1996. Wyblakły negatyw znad wód Stróżka unaocznia treść poprzedniego akapitu. Raczej - unaoczniałby gdyby nie wyblakł. Tak bardzo, że już nikt nie zrobi z niego odbitki. Wstęga celuloidu okazała się mniej trwała niż pamięć.

3 stycznia 1998. Kolejny wyblakły negatyw ze Stróżka. Odbitkę z niego mógłbym już jednak umieścić w rodzinnym albumie. Bo wtedy "nie constans" przemieniło się w "constans". Zauważyła to nawet współpasażerka z przedziału kolejowego gdy zziębnięci, wieczornym Towosem (były takie!) wracaliśmy wówczas z Wandzina. Nie wydawała się bardzo zgorszona.

Potem banał i klasyka. Czasem spacery za rączkę. A jak rodzinne życie dawało do wiwatu - samotne noclegi na ambonie w oddziale leśnym 152. Całkiem niedawno dowiedziałem się, że miejscówka nosi działającą na wyobraźnię nazwę - Krwawe Bagno. Nieopodal Stary Tartak, oglądany o czwartej nad ranem. I zwyczajowy spacer do Nasutowa na pierwszy poranny autobus do miasta.

27 września 2013. W międzyczasie spełniłem jedno ze swych marzeń - zostałem przewodnikiem turystycznym. Wracając w Lasy Kozłowieckie - w uroczysku Ośniak tego dnia plotę coś o akumulacji półtoratlenów w poziomach iluwialnych. O nakładaniu się procesu bielicowania na proces brunatnienia. Doktoranckie towarzystwo wydaje się nawet słuchać. Ja staram się wkładać trochę serca w to, co mówię. Nie żebym chciał kogoś na siłę przekonywać że wbijanie młotkiem stalowych pierścieni w glebę stanowić ma życiowe powołanie. Nawet nie z powodu obecności kamer (wiecie, że gdzieś w czeluściach intenetu jest film z moimi, jakże światłymi, frazami?). Niezależnie od półtoratlenków i bielicowań jesteśmy w miejscu, w którym zostawiłem trochę uczuć. Skoro nie mogę tak wprost - staram się przekazać to między wierszami. Chyba z powodzeniem. Bo po kilku latach czasem ktoś podejdzie i powie - "to był fajny dzień". Odbieram swoją nagrodę.

Dzisiejsze doktory, hej! Naprawdę tylko "Filadelfia" się liczy?

1 października 2016. Znowóż zaglądając nad Mininę i Stróżek uzmysławiam sobie, że mija dwadzieścia lat od powstania negatywu, który zdążył wyblaknąć. Przypominam sobie jeszcze, że to był Kodak Gold 100. Amatorski film, który całkiem fajnie odwzorowywał włosy koloru blond.

1 kwietnia 2017. Dwie dekady i dwa lata od Prima Aprilis zakończonego w Kawce. Przez tą ostatnią tylko mknę na dwóch kołach. Potem była i Wólka Krasienińska i Biadaczka. W Samoklęskach zmieniam kierunek niemal o 180 stopni. Za chwilę wspomniana morena z brzozą w kulminacji terenu. Spod brzozy widoczne są nieodmiennie "miniaturki z pudełek od zapałek". Tym razem ulegam urokowi. Wszelkie "Białowieże" - i te lubelskie i te prawdziwie białowieskie - zdają się przegrywać. W plecaku atlas ptaków dawno już ustąpił miesca "Słownikowi terminologicznemu sztuk pięknych". Wkrótce jednak miało się okazać iż przekonanie, że dwutaktowy trel wilgi również należy do sztuk najpiękniejszych (choć w rzeczonym słowniku wzmianki brak) przygasło jedynie po to by wybuchnąć z potrojoną siłą. A może, jakimś sposobem i z jakiejś przyczyny, pałacowi i przyległościom wyrosły też skrzydła? 

4 marca 2018. Mimo mrozu powyższy tekst ostatecznie dojrzał do publikacji. A migawki z wędrówki poniżej.








1 komentarz: