O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

poniedziałek, 30 marca 2020

Lektura z dzieciństwa na czas "leśnej kwarantanny"

Las Dąbrowa, 21.03.2020.

"U drzwi skromnego mieszkania przy ul. Ulm w Paryżu rozległ się nieśmiały dźwięk dzwonka. Profesor (...) niechętnie podniósł głowę znad mikroskopu i zmarszczył siwe, krzaczaste brwi. Nawet w domu zajęty był pracą (...)
Dzwonek znów zadźwięczał nieśmiało.
Po chwili do pokoju wszedł doktor Roux, asystent (...)
- Profesorze, jacyś ludzie pytają o pana. Kobieta nazywa się pani Meister i przyjechała z Alzacji. A z nią...
Nie dokończył. Drzwi otworzyły się nagle i do pracowni weszła kobieta z dużym tobołem na rękach. Za nią, rozglądając się niepewnie, wsunął się barczysty, z wiejska ubrany mężczyzna. 
- Panie profesorze, niech mi pan ratuje dziecko!"

Powyższe - to fragment prozy Gabrieli Pauszer - Klonowskiej. Autorki, która powinna na moim blogu "zagościć" już jakiś czas temu. Inną wszakże pozycją. Chyba najbardziej znaną z całego dorobku pisarki. Która doczekała się wielu wydań. Sam mam to z niebieskimi okładkami, z których przednia ozdobiona jest ryciną puławskiej siedziby książąt Czartoryskich. Wolumin wydany w 1988 roku, zdążył się już rozpaść na setne części. Wertowanie zbioru luźno fruwających kartek stało się częścią planu ewentualnego dokopywania się do jądra w ziemi, co bardzo (plan, nie samo wertowanie) rozbawiło niektórych przeglądaczy kart Księgi Konterfektów, gdzie też wspomniałem o ewentualnych pracach ziemnych.  Lecz cóż! Ogólnoświatowe wypadki, od których ucieczki ni widno, spowodowały, że owo dokopanie się poczekać musi. Zdążyłem rozgrzebać niewielkich rozmiarów dziurę w ziemi, zdołałem jeszcze wcielić się, choć w nikłym procencie, w rolę Janka Pradery zmierzającego ku Bobrowicom. A potem przyszło białkowo - nukleinowe cholerstwo i rumoru narobiło. Kopać nadal mogę, ale cel całości przedsięwzięcia oddalił się w czasie. Dalekie Bobrowice zmieniły się w podlubelski las, osiągalny "per pedes". A i to pod warunkiem, że nikogo po drodze nie spotkam. Bo droga kropelkowa. W tym kontekście moim planom niewiele uchybia to, że "Pani na Puławach" ustąpiła w plecaku miejsca "Historiom nie wymyślonym".

"Historie..." Gabrieli Pauszer - Klonowskiej" to jedna z ulubionych lektur mojego dzieciństwa. Szczególnie jedno opowiadanie, zawarte pomiędzy czarno - pomarańczowymi okładkami, zrobiło na kilkulatku olbrzymie wrażenie. I pewnie nieprzypadkowo pamięć przywołała je teraz. W odosobnieniu krótkotrwałym. W lesie będącym o godzinę marszu od miejsca stałego przebywania. Godzinę marszu bezludnymi, peryferyjnymi ulicami, a potem ścieżkami.


"- Profesorze! I pan ma dzieci! Niech mi pan ratuje mego Józia"

Z historii wiadomo, że profesor uległ błaganiom. Skutkiem czego 6 czerwca 1885 roku, po raz pierwszy w historii, istota ludzka otrzymała dawkę szczepionki przeciwko wściekliźnie. Po upływie miesiąca dziewięcioletni Józio Meister wrócił uleczony do swojej rodzinnej miejscowości. Wówczas pogryzienie przez wściekłe zwierzę przedśmiertnie  przenosiło człowieka do świata umarłych. Niejako "z automatu". Automatu bezwzględnego, bezlitosnego, za którym stała białkowo - nukleinowa struktura. Dla współczesnych Józiowi, jego matce, wreszcie profesorowi - niewidzialna. Nie było narzędzi. Ernsta Augusta Friedricha Ruski, konstruktora pierwszego w świecie mikroskopu elektronowego, nawet nie było jeszcze na świecie. Toteż gdy w lipcu, 1885 roku, Józio Meister,  powrócił do rodzinnej Alzacji, jemu współcześni mieli pełne prawo uznać to wydarzenie za cud. I za taki uznali. Zaś za cudotwórcę - bohatera opowieści napisanej przez Gabrielę Pauszer - Klonowską.

1885. Sucha data niewiele mówi. Uzmysławiam sobie zatem, że zaledwie 8 lat wcześniej  mieszkańcy mojego miasta po raz pierwszy ujrzeli w nim pociąg. Piętnaście lat wcześniej składano gorące życzenia ślubne Konstantemu Zamoyskiemu - kiedy żenił się z młodziutką Anielą Potocką i któremu - w telegraficznym skrócie mówiąc - zawdzięczamy Kozłówkę w takim kształcie jaki znamy dziś. Zaś 20 - letni wówczas student Wojciecha Gersona, malarz Józef Smoliński najpewniej ani śnił, że za kolejnych lat czternaście to on odkryje w więziennej kaplicy bezcenne freski - dziś ozdobę lubelskiego Zamku. To tak tylko odwołując się do kilku losowo wybranych, okołolubelskich dat.

Wszystkich ich, i wielu innych łączyło wówczas to, że przed 6 czerwca 1885 roku byli całkowicie bezbronni wobec groźnego agresora. Tym groźniejszego, że, jak już wspomniałem, kompletnie niewidzialnego. Spotkanie z którym oznaczało niechybną śmierć w męczarniach.

Pewna, okrutna, bardzo bolesna śmierć -  taki  wyrok wydał doktor Vulpian, który tego wieczoru zaciągnięty został do paryskiego mieszkania przy Ulm.  Następnie dodał badając rany Józia Meistera: "tu nie ma nic do stracenia".

Natomiast towarzyszący Vulpianowi doktor Graucher miał wyrzec te słowa: "niech pan wypróbuje na nim swoją szczepionkę. Może go to uratuje".

Adresatem tych słów był paryski profesor chemii - Ludwik Pasteur. I one, obok łez rozpaczającej matki, miały zadecydować. Skutkiem czego 6 czerwca...

Tym samym tego dnia Ludwik Pasteur urósł do rangi jednego z największych dobroczyńców ludzkości w całej historii. Przywoływana autorka książki z mojego dzieciństwa napisała wprost o "pogromcy śmierci" - tytułując tak poświęcony Pasteurowi rozdział. I nie mam pojęcia, dlaczego akurat to opowiadanie wywarło na kilkuletnim czytelniku tak ogromne wrażenia. Jak to się stało, że rozpacz matki Józia potrafiłem wyobrazić sobie do granic namacalności. Podobnież strach dziewiętnastu rosyjskich chłopów spod Smoleńska, przybyłych po ratunek do dalekiego Paryża. Szesnastu z nich wróciło do świata żywych.

Nikt za to nie powinien mieć wątpliwości dlaczego właśnie teraz zawarta w "Historiach..." opowieść o geniuszu z Arbois zastąpiła "Panią na Puławach" - równie lubianą, równie zaczytywaną, choć z zupełnie z innych powodów.

Zacytujmy jeszcze fragment:

"(...) rozkazał sprowadzić do laboratorium wściekłego psa z Instytutu Weterynaryjnego. Gdy dwaj pomocnicy, drżąc z przerażenia, trzymali obie szczęki buldoga chorego na wściekliznę, Pasteur z całkowitym spokojem zbliżył się do pyska zwierzęcia i wsunął weń szklaną rurkę aby w nią nabrać trochę śliny".

Mam darować sobie truizmy, czy jednak napisać, iż powyższe to opis najwyższego bohaterstwa, godnego pomników w każdym państwie na świecie? Bo tej sceny nie odnajdziemy na batalistycznych obrazach mistrzów pędzla. Ale to w jej konsekwencji (i wielu podobnych) uratowano miliony istnień ludzkich na całym świecie.

Gdyby ktoś pomyślał, że Autorka książki dla młodzieży nazbyt koloryzuje - odsyłam do źródeł, bez problemu dostępnych w internecie. Artykuł Zbigniewa Kwiatkowskiego znajdziemy w "Postępach Mikrobiologii" (1994, XXXXII, 1) - nota bene to świetnie, że autorzy publikujący w czasopismach stricte naukowych, czasem jeszcze odwołują się do kart z historii swoich dziedzin, bez oglądania się czy przyniesie im to upragnione punkty czy też nie. Napisany pięknym językiem artykuł znajdziemy także tutaj.


Okoliczności, jakie towarzyszyły mi w leśnej kwarantannie

Las sprzyja rozmyślaniom. Las to dobrodziejstwo. Nieprzedeptane ścieżki, eksplozja wiosny, koncerty na tysiące ptasich gardzieli. Naturalna apteka, do której wystarczy tylko wejść. Wszystko to, co sprawia, że mimo wszystko chce się oddychać pełną piersią. I jak na ironię - właśnie to oddychanie pełną piersią wiosną AD 2020 nie jest takie oczywiste. Dosłownie. Za sprawą niewidzialnego przeciwnika, jakże podobnego do tych z którymi w XIX wieku zmagał się geniusz z Arbois. I jego, wcale nie mniej zasłużeni współpracownicy.



A ktoś zupełnie inny, geniusz pióra, wersów, pięciolinii, pędzla, obiektywu wreszcie, także ktoś, kto potrafi opowiedzieć, zainspirować - czyż nie zasługuje na tytuł dobroczyńcy? Czy to nie za sprawą przeczytanej książki, obrazu w kąciku galerii (ok, niech będzie, że internetowej, dziś inaczej nie wolno), przepięknej sopranistki wykonującej karkołomne liryczne koloratury - czyż to nie wszyscy oni sprawiają, że z utęsknieniem acz cierpliwie czekamy na... nowego Ludwika Pasteura? Bo dziś bez niego ani ja w lesie, ani wymienieni przeze mnie artyści, ludzie muzeów, opery, sal koncertowych i wystawienniczych, nawet ci, co w wycieczkowym autokarze dumnie dzierżą mikrofon - nie możemy traktować oddychania pełną piersią jako oczywistości danej raz na całe długie i szczęśliwe życie.

Zatem nie genialny strateg, geniusz polityki. Raczej ten (lub Ci!) co godzinami, dniami, miesiącami ślęczy (lub lepiej - ślęczą!)patrząc w mikroskop, na płytki z pożywkami, w kolumny cyferek w Excelu czy innej Statistice 12. To ich potrzebujemy. Aby wiosenny trel modraszki cieszył na równi z koloraturą prześlicznej sopranistki (w wersji dla Pań - przystojnego tenora). A jednocześnie niech wiosenny śpiew wraz z koloraturą brzmią w najlepsze. By nikt nie zapomniał dlaczego warto czekać!

Siadam zatem na pieńku i oddaję się oczekiwaniu.





3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Bardzo proszę! Jeśli to, co napisałem jest komuś przydatne, potrzebne - cieszę się.

      Usuń
  2. vidi
    Piękna historia. I nie wymyślona.
    Takie są najlepsze. Niestety nie wszyscy w nie wierzą.
    A.

    OdpowiedzUsuń