Data: 12.11.2016,
Start: godz 8.00
Trasa: Werchrata (szkoła) - Stawki - Zaniemica - Niemica - Diabelski Kamień koło Werchraty - południowe stoki wzgórza Monastyr - Bohusze - Werchrata (szkoła)
Meta: godz 14.35
Kilometrów: 18.1 (wg Endomondo).
"Przewodnik na siodełku" - jako internetowy pamiętnik turystyczno - przewodnicki - pozostaje tym, czym był. To, co się zmienia - specjalnym przywilejem nadaję sobie prawo do wspominania tu co ciekawszych wypadów "per pedes". Tylko co ciekawszych. Inaczej mówiąc - częściej na siodełku ale też czasem "z kijkami". Niekoniecznie samobijami. To co się nie zmienia - to dużo wcześniejszy przywilej na składowanie treści niemerytorycznych. W przemieszaniu z konkretami - które jak dawniej będą. Czytelnik bądź czytelniczka niech oddziela ziarno od plew...
Roztocze Wschodnie (zwane też Południowym) to dziwna kraina. Dla wielu - w czasach komercjalizacji co tylko skomercjalizować się da - oddech dawnej legendy przypisywanej takim na przykład Bieszczadom. Tym z dawnych lat. Z tego też względu Roztocze Wschodnie ma moc. Przyciągania. Niektórych. Albo też (z tych samych zresztą powodów) - odpychania. Niektórych. Na logikę wydawać by się mogło, że dwa zbiory owych Niektórych powinny być ściśle rozłączne. A... guza. Mają one część wspólną. I tą częścią wspólną jestem ja. Być może ktoś jeszcze. Ale będę pisał o sobie...Zacznę od quasi - literackiego wspomnienia mojego autorstwa, którym swego czasu katowałem Przyjaciół z pewnego internetowego forum poświęconego turystyce roztoczańskiej, na którym lubię sobie czasem poprzebywać. Nie tylko na forum zresztą, spotkania twarzą w twarz są nawet fajniejsze... Ale po kolei. Ponieważ forum nie jest tak całkiem ogólnie dostępne - zachodzi konieczność autocytowania.
Roztocze Wschodnie (zwane też Południowym) to dziwna kraina. Dla wielu - w czasach komercjalizacji co tylko skomercjalizować się da - oddech dawnej legendy przypisywanej takim na przykład Bieszczadom. Tym z dawnych lat. Z tego też względu Roztocze Wschodnie ma moc. Przyciągania. Niektórych. Albo też (z tych samych zresztą powodów) - odpychania. Niektórych. Na logikę wydawać by się mogło, że dwa zbiory owych Niektórych powinny być ściśle rozłączne. A... guza. Mają one część wspólną. I tą częścią wspólną jestem ja. Być może ktoś jeszcze. Ale będę pisał o sobie...Zacznę od quasi - literackiego wspomnienia mojego autorstwa, którym swego czasu katowałem Przyjaciół z pewnego internetowego forum poświęconego turystyce roztoczańskiej, na którym lubię sobie czasem poprzebywać. Nie tylko na forum zresztą, spotkania twarzą w twarz są nawet fajniejsze... Ale po kolei. Ponieważ forum nie jest tak całkiem ogólnie dostępne - zachodzi konieczność autocytowania.
Jest sierpień roku 1989. Stacja kolejowa Lubaczów. Szesnastoletni wówczas gołowąs, w którym nikt nie poznałby dzisiejszego Sokolika*, przycupnął w poczekalni ściskając bilet do Lublina: przez Bełżec, Zwierzyniec, Zawadę itd... Młodzieniec ów właśnie wracał ze swej pierwszej, w pełni samodzielnej wyprawy po Roztoczu (z bazą początkowo w Suścu - u kolegi ze szkolnej ławy, później w Cieszanowie - u gościnnej rodziny). Roztoczańskie obycie gołowąsa przedstawiało się następująco: wiedział, że cerkiew w Radrużu to "zabytek klasy zero" ale nie umiał wyjaśnić dlaczego. Wiedział, że Horyniec to uzdrowisko, ale nie miał pojęcia co i jak się tam leczy. Wiedział, że szumy są na Tanwi ale któż miał mu powiedzieć, że i na innych roztoczańskich rzekach również... I tak dalej. Wiedział także, że przez Roztocze przebiega linia kolejowa, którą właśnie chciał poznać. Dlatego wybrał ośmiogodzinną podróż pociągiem zamiast trzygodzinnej autobusem. Ku zgrozie i rozpaczy wszystkich zaprzyjaźnionych i spowinowaconych. Potem przywykli.
W lubaczowskiej poczekalni wydarzyło się jeszcze coś...
Na dwadzieścia minut przed przybyciem pociągu podeszły do kasy trzy gracje. Piękne, młode kobiety (może studentki, może nie) z gustownymi chlebakami ozdobionymi frędzelkami i wymyślnymi wzorami. Przy okienku poprosiły o trzy "połówki" (tak się wówczas nazywało wszelakie bilety ulgowe) do Dziewięcierza. Nie miałem pojęcia gdzie to, liczyłem że na "mojej" trasie, coby wzrok jeszcze w wagonie ponapawać. Po otrzymaniu biletów usiadły owe panie na sąsiedniej ławce, wyciągnęły namiastkę mapy jaka wówczas była dostępna i snuły plany przejścia raz po raz rzucając obcymi mi nazwami. Rzekłbym - pionierki turystyki wschodnioroztoczańskiej. Zawsze gdy idąc zielonym szlakiem mijałem jałowce po drugiej ręce mając przystanek Dziewięcierz (nawet w czasach gdy nie zatrzymywał się tam ani jeden pociąg**) - przywoływałem w swej pamięci ową scenkę z lubaczowskiej poczekalni. I - wybaczcie sentymentalizm - zawsze uważałem, że w do Dziewięcierza MUSI być dojazd pociągiem. Aby być takim, jak te panie - tu wysiąść i iść w nieznane.
Często myślami wracam. Do tych trzech gracji z lubaczowskiej poczekalni. Mając już trochę przewodnickiego otrzaskania bywa, że przyrównuję je do „Trzech bogiń” Simona Vouet'a - wiszących sobie dumnie w salce Muzeum Lubelskiego. Bo ten obraz jest dla wielu (prawda Fundacjo "Szpilka"?) tak inspirujący jak dla mnie gracje z Dziewięcierza. Zachęcający do nieustannych powrotów. Tak na Roztocze Wschodnie jak i do Muzeum. Odległość myślowa pomiędzy wapiennymi wzgórzami a barokowym malarstwem francuskim to pierwszy objaw bycia pokręconym. Przyjmijmy, że przez Roztocze, bo "komu potrzebny dajmy na to malarz...".
Czasem nawet drżę by Parysem nie zostać. Choć to bardziej dziś niż we wspomnieniach sprzed ponad ćwierćwiecza...
Często myślami wracam. Do pięciu wagonów ciągnionych najprawdziwszym parowozem. Do siebie samego w jednym z tych pięciu pudeł. Wracam nie tylko myślami. Bo ileż to razy rozliczni zaprzyjaźnieni posiadacze aut różnych i różnistych proponowali mi "choć, pojedź z nami, co się będziesz tłukł pociągiem". A ja im na to - dzięki, wolę pociąg o ile tylko jeździ. Bo to nie takie oczywiste. To jeżdżenie po torach. Za to drugi objaw pokręcenia mamy tu jak na dłoni. Tak jak pokręcony jest przebieg torów na Roztoczu. Całym. Na Wschodnim szczególnie. Zazwyczaj prowadzą "głęboko w serce niczego" I tak lubię. Niech się pukają w czoło ile wlezie...
I w końcu trzecie pokręcenie. To ta część wspólna. Bo tak naprawdę ja na wschodnią (południową?) część Roztocza docieram nader rzadko. Bo daleko. Bo pociągi nie jeżdżą. Bo trochę strach samemu w tych buczynach. Bo po drodze kusi przepych Zamościa, wspaniałości Zwierzyńca, blichtr Suśca. A południowy wschód? Samotność. Zmęczenie. Zagubienie. Utonięcie we mgle. Albo w śniegu albo w upale. Odpycha czy przyciąga? Kocham czy nienawidzę?
Ale jak już tam jakimś cudem jestem? Tak jak przy okazji ostatniego spotkania z Koleżeństwem i Przyjaciółmi w Werchracie? O czym w tak pokręcony (czwarty objaw) sposób piszę.
Kiedy stoję koło kapliczki w Nowinach Horynieckich, kiedy mijam wapienne głazy układające się w lokalne "Świątynie Słońca" czy inne "Diabelskie Kamienie", kiedy - pod urokiem specyficznego klimatu nieistniejącej Niemicy - myśli moje szybują tam gdzie nigdy by nie poszybowały w tzw. "warunkach normalnych", kiedy myślę o amputowanej nodze świętego malarza, kiedy... kiedy...
Wtenczas gdzieś z bardzo wewnątrz dobywa się głos: "Marcin, wróć z Roztocza lepszy..."
I - jak pokazuje praktyka - po powrocie do świata codziennego temu wyzwaniu nie zawsze potrafię sprostać. Dziecko błądzące we mgle Niemicy.
*Sokolik Wędrowny - to moje dawne internetowe alter ego...
** Z czasem pociągi pasażerskie pojawiły się w Dziewięcierzu ponownie. A teraz znów są w zaniku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz