14.10.2018
"Wsiadłem na noc do pociągu z Warszawy do Lublina, a po krótkiej drzemce, skoro dnieć zaczęło, patrzyłem na mijające obrazy polskiego poranka, który wydał mi się wyjątkowo piękny. Zacząłem notować ołówkiem opis widoków i nastrojów - i pomyślałem jak te gorące wyrazy wydałyby się śmiesznemi owym typom klubowym, które obserwowałem."
W momencie gdy rozkręcając się dopiero początkiem żwawego marszu mijałem ławeczkę nad Parysówką, zegar na północnej wieży odezwał się zza przyozdobionych czerwonym plecakiem pleców. Dwanaście razy. Znaczy - zenit. Mimo połowy października odczuwalny. Polska Złota...
Józef Weyssenhoff, Mój pamiętnik literacki.
W momencie gdy rozkręcając się dopiero początkiem żwawego marszu mijałem ławeczkę nad Parysówką, zegar na północnej wieży odezwał się zza przyozdobionych czerwonym plecakiem pleców. Dwanaście razy. Znaczy - zenit. Mimo połowy października odczuwalny. Polska Złota...
A jednocześnie moc przyciągania. Trzymająca w objęciach. Bo wyruszyć to ja chciałem rano. Coś gnało na szlak. Jednak inne coś kazało zwolnić, pozostać jeszcze chwilę, porozmyślać, słów kilka zamienić.
Kilometr zero, za pięć dwunasta... |
Ale w końcu jestem na gościńcu. Wokół efemeryczny powab jesieni. Pierwsza plucha, ulewa, ba - zwykły przymrozek - i wszystko się skończy.
Ulubiona brzoza zdaje się dobrze o tym wiedzieć. I przeżywać swój coroczny lęk.
"A teraz pozwalam panu całować... to co jest między nami - przestrzeń". J. Weyssenhoff, Puszcza. |
Brzoza od lat zdobi miejsce w którym gościniec prowadzący od Kozłówki ku Samoklęskom osiąga kulminację. Ot, morena, ślad historii, tej geologicznej.
W elektronicznym (signum temporis!) urządzeniu ślad historii zupełnie innego rodzaju. Jednocześnie to, co mnie ściągnęło w okolice Samoklęsk. Bo "Soból i Panna" tylko zachęcił do poszukiwań. Najpierw w meandrach globalnej sieci. W wyniku czego, oprócz encyklopedycznych mądrości, wygrzebałem też "Puszczę". A ta lektura spowodowała iż nie oparłem się pokusie ponownej wędrówki przez lubelską część weyssenhoffowego dziedzictwa. Przynajmniej zahaczenia o nią - skoro wdzięki innej a jednak pokrewnej natury skradły mi sporą część dnia. Stąd nie będzie poniżej fotografii samoklęskiego pałacu. Będzie jedynie aleja - kędy wiodła moja niedzielna marszruta. W zastanych okolicznościach pogodowych myślę że godna pióra obficie cytowanego przeze mnie pisarza.
Opisywanego wcześniej "Sobola i pannę" sam autor określił kilka lat po jej wydaniu jako "książkę szczęśliwą". "Rodzajem hymnu, na cześć krainy, na cześć młodego życia i kochania". W
poprzedniej notce starałem się ową szczęśliwość "zaimportować", mimo
odmienności krajobrazów - osadzić w niepozbawionych uroku płaskościach
Małego Mazowsza. Przywołując Samoklęski jako miejsce związane z
wcześniejszym okresem życia autora.
Czy podobnie było w przypadku niesionej w kieszeni i zapisanej w bitach (ta nowoczesność!) "Puszczy"? "Soból..." to poemat (znów autorecenzja samego J.W.), "Puszcza" to "regularna powieść psychologiczno - obyczajowa" (...) z cechami uwielbienia dla przyrody dzikiej (...)". Nie znając jeszcze urywków z "Mojego pamiętnika literackiego" czułem to podskórnie nie starając się szukać nawet bardzo niewyraźnych ech "robiących Litwę" z okolic Samoklęsk, Biadaczki, Kozłówki. Ot, potraktowałem spacer jako zwykła - niezwykłą wycieczkę, rodzaj pielgrzymki do miejsc które fascynują mnie nie tylko ze względu na historyczno - literackie odniesienia. Po wielokroć o tym pisałem.
Czy podobnie było w przypadku niesionej w kieszeni i zapisanej w bitach (ta nowoczesność!) "Puszczy"? "Soból..." to poemat (znów autorecenzja samego J.W.), "Puszcza" to "regularna powieść psychologiczno - obyczajowa" (...) z cechami uwielbienia dla przyrody dzikiej (...)". Nie znając jeszcze urywków z "Mojego pamiętnika literackiego" czułem to podskórnie nie starając się szukać nawet bardzo niewyraźnych ech "robiących Litwę" z okolic Samoklęsk, Biadaczki, Kozłówki. Ot, potraktowałem spacer jako zwykła - niezwykłą wycieczkę, rodzaj pielgrzymki do miejsc które fascynują mnie nie tylko ze względu na historyczno - literackie odniesienia. Po wielokroć o tym pisałem.
Po drodze była jeszcze dolina Mininy - w miejscu w którym cztedziesto i czterokilometrowa rzeczółka opuszcza kozłowiecki bór zasilając jednocześnie swoimi wodami w pół zdziczałe stawy.
Zaś ostatni fragment marszruty, dystans pomiędzy Biadaczką a Kawką pokonałem niemal biegnąc. Niewątpliwy ten wysiłek spowodowany był urodą pół dzikich stawów, niczym błękitne korale nanizanych na wstęgę Mininy. Piękno tego fragmentu pejzażu Małego Mazowsza sprawiło iż
zapomniałem o prawidłach rządzących rozkładami autobusów. Cóż, trzeba było nadgonić chyżością obolałych nóg. I tylko klon
na poboczu szosy w Wólce Krasienińskiej wymusił dłuższą chwilę oddechu.
Od tego miejsca 15 - 20 minut i zdyszany osiągam przystanek docelowy w Kawce. |
"nadgonić chyżością obolałych nóg" - pięknie powiedziane!
OdpowiedzUsuńPiękne miejsca! :)
OdpowiedzUsuńŁadnie ujęte, powiem inaczej - wytrawnie!
OdpowiedzUsuń