O mnie

Moje zdjęcie
Lublin, Polska, Poland
Przewodnik PTTK z Lublina. W wolnych chwilach - regionalny (czasem ponadregionalny) włóczęga kolejowo - pieszo - rowerowy. Najczęściej z książką w plecaku.

piątek, 25 czerwca 2021

"... piekło ją chyba gna", czyli o krótkiej wizycie w Radomiu

Radom, 20.06.2021

"Słaba, mizerna, drobna i anemiczna byłam oderwana od rzeczywistości. Śpiewałam! Wtedy [ojciec] wyrzucał mnie z domu. Uciekałam do publicznego szaletu na końcu naszego podwórka i tam "wydzierałam dziób". Sąsiedzi jako rozjemcy przyprowadzali mnie przed oblicze taty i mamy, która tuliła w ramionach moje smutki. Kiedyś uciekłam naprawdę. Wzięłam jedynie uwitą ze szmatek laleczkę. Szłam przed siebie szeroką drogą w przestrzeń, o jakiej zawsze marzyłam w snach. Zmęczona całodziennym marszem dotarłam wreszcie do lasu. Śpiewałam głośno, rozbrojona poczuciem wolności i pięknem przyrody. Nagle wyrośli przede mną policjanci... Zaprowadzili uciekinierkę do domu.

- Mateńko, nie od ciebie uciekłam - tłumaczyłam Paulince - uciekłam od ojca, chcę śpiewać dla ptaków, traw, powietrza, dla słońca i deszczu. Coś mi głos z piersi wyrywa (...)" 

Widok z wagonowego okna. Za niedługo Radom. Tymczasem oglądam skraj Puszczy Kozienickiej.
I wyobrażam sobie przyszłą Maestrę, ze szmacianą laleczką, gdzieś na gościńcu wśród drzew.

Pociąg, który od strony Lublina zmierza do Radomia, gdy znajdzie się już "za Wisłą", musi przeciąć peryglacjalną piaszczystą równinę, trzymając się skraju Puszczy Kozienickiej. Tę ostatnią na długich odcinkach widać dobrze z okien wagonu. Gdzieniegdzie ostały się jeszcze gościńce ku lasom prowadzące. Takie jak niegdyś, bez grama asfaltu. Może więc epizod z życia Maestry, przywołany cytowanym wspomnieniem, rozgrywał się gdzieś w pobliżu? Trudno orzec, Maria Fołtyn poskąpiła czytelnikowi szczegółów topograficznych.

A skoro o czytelnictwie mowa - często miewam taki wagonowy dylemat: wsadzić nos w książkę czy też raczej przylepić go do szyby pojazdu sunącego po torach. Tym razem pokusiłem się o iście salomonowe rozwiązanie - do Wisły lektura, za długim mostem uważna wzrokowa penetracja nadwiślańsko - puszczańska. Wspomnijmy wpierw o lekturze. To fascynująca autobiografia jednej z najwybitniejszych polskich sopranistek. "Żyłam sztuką, żyłam miłością..." ok, tytuł trąci ckliwym rozmemłaniem. Tanią romantycznością. Romantyczność i rozmemłanie nie zmienia przecież faktu, że mamy do czynienia z fragmentem jednego z najbardziej rozpoznawalnych motywów muzycznych. I to rangi światowej! Słowa autorstwa spółki Luigi Illica i Giuseppe Giacosa, doprawione muzyką samego Giacomo Pucciniego! Wyśpiewywane przez tytułową Florię Toscę w drugim akcie. "Żyłam sztuką, żyłam miłością, nie czyniąc krzywdy nikomu...".

Dla Autorki mojej lektury "Tosca" była rolą ważną na tyle, że po latach to właśnie przytoczony fragment stał się jednocześnie i tytułem i - myślę - mottem całości dzieła. Książki i życia. I, idąc wers dalej, z pewnością żadna żywa istota od tego nie ucierpiała. No, może jedna, mianowicie autor niniejszych słów. Na umyśle - z pewnością. Przyzna to każdy, kto kiedykolwiek słyszał moje usilne próby sprawdzania się w partiach sopranu. Czym zresztą już się chwaliłem.

 

Nie tylko jednak wokalne popisy w pracy, na wycieczce, w oczekiwaniu na pociąg... Bo niby co mnie w upalną niedzielę wygnało z domu, kazało zaopatrzyć się w bilet, spędzić upojny czas w wagonie, by w końcu stanąć na peronie w Radomiu? Z dworca niedaleko do ulicy 25 Czerwca. Przy niej, w cieniu nowoczesnego gmaszyska tamtejszej Szkoły Muzycznej, skryty filigranowy pomnik. Dopełniający moje nieskryte rozmiłowanie w najsłynniejszej polskiej operowej heroinie. "O mościwi mi panowie", to w zupełności wystarczyło. Lektura była zaś żelaznologiczną konsekwencją wyboru celu podróży. Chęci pokłonienia się słynnej Marii Fołtyn - "Tosce", ale przede wszystkim "Halce". "Dziwnej jakiejś dziewce z dalekich gór".

Pomnik Maestry w Radomiu dziwić nie może. Wszak w tym mieście, 28 stycznia 1924 roku, przyszła na świat. Ona, wielka Maria Fołtyn. Tu, w Radomiu, poza wszystkimi innymi perypetiami czasów dzieciństwa, stawiała pierwsze kroki w świecie muzyki. Później była arcygwiazdą. Światowego formatu. Jedną na dziesiątki tysięcy. Zasłynęła nie tylko jako śpiewaczka ale także (a może przede wszystkim) reżyserka. Często, z pewną dozą złośliwości, określana jako "wdowa po Stanisławie Moniuszce". Chyba nikt tyle nie zrobił dla rozsławienia twórczości skromnego organisty z Wilna. "Halka" zajmowała tu miejsce szczególne. "Halką" przyszła Mistrzyni zaczynała zapisywać swoją piękna artystyczną kartę (wspomniana "Tosca", druga z "ról życia", przyszła trochę później). Pamiętne "jako od wichru", "gdyby rannym słonkiem", "o mój maleńki", w interpretacji Maestry (i później licznych śpiewaczek przez Nią namaszczanych), sprawiły, że dla licznego grona słuchaczy Maria Fołtyn i "Halka" - to jedna i ta sama osoba. Operowa heroina i słynna sopranistka z krwi i kości unieśmiertelniły się wzajemnie!

Taką też Maestrę - "Halkę" widzimy w radomskim zaułku. "Usiędniętą" - zapewne nad swoją rzeczułką i nadaremno czekającą sokoła. Starającą się, mimo dziwności wielkiego miasta dostrzec, gdzie słonko wschodzi i gdzie wieczorami znika. Tak nawiasem mówiąc, n-ty raz słyszeć przywoływany fragment i n-ty raz ocierać oczy... Czytelniku/Czytelniczko - sami rozstrzygnijcie, czy jest to wstydliwe świadectwo upadku męskości czy raczej dowód olbrzymiej siły drzemiącej w sztuce.

Maria Fołtyn - "Halka", widziana zza solidnego ogrodzenia Szkoły Muzycznej

Dzień na wizytę u Maestry wybrałem niestety niefortunny. Bo Radomianie strzegą zazdrośnie  swojej "Halki". Jak wyjaśniła sympatyczna Pani z punktu informacji turystycznej na dworcu w Radomiu (gdzie też zajrzałem w oczekiwaniu na powrotny pociąg) - "świętości nie ma", a drobnych rozmiarów Halka, niepilnowana systemem kamer, nie strzeżona solidnym ogrodzeniem, szybko padłaby łupem miłośników nie tyle opery, ile metali szlachetnych przeliczalnych na półlitrówki. Toteż w niedzielę, kiedy nie funkcjonuje Szkoła Muzyczna, na "Halkę" można zerknąć jedynie zza rzeczonego ogrodzenia. Potrafię zrozumieć. Ale nie tak wyobrażałem sobie bezpośrednie spotkanie. Wszak jechałem z myślą, że spojrzę w oczy, usłyszę echo pięknego sopranu, wręcz poczuję wybuch szaleństwa, opętania... W kwiaciarni przy radomskim dworcu dokonałem zakupu symbolicznej róży, którą chciałem złożyć u nóg. Niestety trzeba było ją zostawić pod zamkniętą na trzy spusty bramą. 

Ach, Halka, Halka... Bez dwóch zdań "mąci spokojność moją" i "piekło ją chyba gna". Myślę czasem, że jest to jedyna kobieta na świecie o którą moja żona powinna być zazdrosna.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Stacja z batiku, czyli 20 na 20. Wspomnienie po roku.

Lata młodzieńcze. Siódma lub ósma klasa szkoły podstawowej, pora roku dawno zapomniana. Zajęcia plastyczne. Których szczerze nienawidziłem. Z powodu braku uzdolnień własnych. Nie wiem czy brak uzdolnień faktyczny czy wmówiony, do dziś nie narysuję prosto dwóch kresek. Jeszcze inna rzecz - to, że znienawidzone wówczas lekcje plastyki, dziś są pasmem całkiem sympatycznych wspomnień. Bo nie chodzi wcale o te moje niezdarne pociągnięcia pędzla czy kredki. Efekt owych pociągnięć i tak spłonął pewnego dnia podczas rodzinnego ogniska na działce. I bardzo dobrze! Nikt nie żałuje, ja najmniej. Liczy się ziarno, które padło w glebę mojego umysłu. Właśnie na tych, ówcześnie znienawidzonych lekcjach. Pomimo braku plastycznej iskry bożej, musiało wykiełkować. I tak się stało. Nie wiem kiedy, ale mam tego pełną świadomość. I wdzięczność dla nauczycielki. Jeśli nawet nie potrafiła nauczyć mnie tworzyć, to nauczyła mnie szacunku do pracy Twórców. Co przyszło na mnie w najwłaściwszym momencie w życiu.

...na swój sposób kiełkuje co roku. Lasy Kozłowieckie.

Batik. Nie za prosta technika malarska, z którą w toku wspomnianych lekcji musiałem zmierzyć się i ja. Niezależnie od braku chęci. Matka pomogła mi dobrać tkaninę. Wyprawy na lubelskie targowisko dały zaopatrzenie w pożądane barwniki. Kuchnia w skromnym mieszaniu, po moich eksperymentach z naprzemiennym traktowaniem tkaniny woskiem i kąpielami w barwnikach, do odmalowania. Szczęśliwie udało się uniknąć interwencji straży pożarnej. Efekt - trójka w dzienniku. Nota taka sobie, a i tak dzieło znalazło swoje miejsce na szkolnej wystawce. I jak tu zrozumieć nauczycielskie decyzje.

Być może zadecydował temat. Moja wyobraźnia, która nie przełożyła się na techniczną wirtuozerię dzieła. Niezdarnie, bo niezdarnie, ale uwieczniłem w ten sposób wyimaginowanych nowożeńców. W poślubnej podróży. Odzianych jeszcze w suknię i garnitur. Nie mam pojęcia, skąd mi to mogło przyjść do głowy. Za to wiem doskonale, skąd sceneria. Lekcji plastyki nie znosiłem, natomiast kochałem kolej. Stąd moja Młoda Para w podróż poślubną nie mogła inaczej jak tylko pociągiem. Ona i On stali naprzeciw siebie, ściskając staromodne kartonikowe bilety do stacji przeznaczenia, oparci o podokienny przedziałowy stolik. Krajobraz za oknem nie przesuwał się. Pociąg nowożeńców zatrzymał się na niewielkiej stacji, zdobnej klasycyzującym budynkiem, gdzie nie dotarły jeszcze przewody sieci trakcyjnej.  Niezelektryfikowanego szlaku strzegły semafory, takie "z duszą", fachowo zwane kształtowymi. Jeden z nich, widoczny w moim batikowym dziele, wskazywał "stój". Zatrzymanie składu z Nowożeńcami najwyraźniej miało chwilę potrwać. Może tyle, co namiętny pocałunek? Bez obaw, że podskok wagonu na rozjeździe sprawi figlarną niespodziankę. 
 
Stacja z batiku. Stacja Lubartów. Bo to właśnie ten peron, ten budynek, wszystko znane z młodzieńczego "przedszkola turystyki", to właśnie przyszło mi na myśl i znalazło się na płótnie. Uwielbiałem stalowy szlak z Lublina do Łukowa, jakaś magia była w pociągach majestatycznie sunących przez północną Lubelszczyznę. Magia, której ulec musieli nawet moi malowani Nowożeńcy.

Nie wiem, czy udało mi się oddać to w jakikolwiek sposób, ale całość zasnuta miała być niezbyt gęstym dymem. Wyrzucany z gotującego się w dalszą drogę parowozu, niknął w bezkresach atmosfery. A może w zmierzchu historii. Parowóz... on, podobnie jak stacja Lubartów, wyimaginowany nie był. W tym okresie, kiedy przyszło mi tworzyć swoje szkolne dzieło, te maszyny można było jeszcze spotkać. Dla przejażdżek pociągami ciągnionymi przez te stalowe smoki wagarowałem wszak czasem z lekcji plastyki. I nawet mi przez myśl nie przeszło, że oto dotykałem świata, który bezpowrotnie odchodził. To odchodzenie to nawet nie były lata. a miesiące. Wręcz tygodnie. Nie wiedziałem o tym. Parowozy zniknęły dla mnie niemalże z dnia na dzień. Skąd też miałem wiedzieć, że oto w naiwnie romantycznej formie utrwaliłem coś, co bardzo szybko stało się historią. Gdybym to wiedział... może nie pozwoliłbym moim bazgrołom zgnić w magazynie szkolnych rupieci (bo jestem przekonany, że batikowe dzieło ostatecznie tam skończyło).
 
 Nieświadomie też moja Młoda Para odjeżdżała w dalszą drogę, nieświadomy byłem ja, który ową Parę (i tę Młodą i tę napędzającą lokomobil) powołałem do płóciennego życia. I to utrwalenie, to życie przepadło w czeluściach szkolnych archiwów. A może skończyło na śmietniku. I bardzo dobrze! Nikt nie żałuje, ja najmniej.Poprawka! Nie żałowałbym, gdyby nie przepadło w ten sposób świadectwo zmierzchu pewnej epoki, którego byłem nieświadomym świadkiem.

Młoda Para odjechała w końcu w swoją stronę. Odjechały parowozy. Te ciągnące malowaną Parę w podróż życia i te rzeczywiste. Pozostała stacja. I ta z batiku, i ta rzeczywista.

Stacja z batiku. Uwspółcześniona. Za chwilę wjedzie pociąg. Bez parowozu i bez młodej pary.

I tu kończy się aspekt historyczny opowieści, wykoślawiony dodatkowo wątpliwym artyzmem mojego młodzieńczego dzieła. Zaczyna się zaś aspekt osobisty, nawet bardzo. Wspomnijmy datę 13 kwietnia 2019.
 
Wiosenny wiatr. Silny nadzwyczaj, lecz pierwszy raz od kilku miesięcy nie przeszywa zimnem. Dopada zaraz po opuszczeniu wagonu, lecz nie przeraża. Nie przeraża mimo perspektywy pokonania w nim dystansu, który opisać można ułamkiem. Dwadzieścia na dwadzieścia. Jeden kilometr na jeden rok. Tak symbolicznie. Nie przeraża tym bardziej, że w okolicy połowy jubileuszowego szlaku czeka taki widok z poddasza:


Wróćmy na moment do Młodej Pary z batiku. Była ona na pewno szkolną pracą na ocenę. Ale też chyba projekcją młodzieńczych marzeń autora utalentowanego na trójkę. 
 
Na autora też wszak przyszedł czas. Także i on wbił się wreszcie w garnitur, tudzież inne odzieżowe utensylia przypisywane Młodym Panom, tak wystrojony, w kolbuszowskiej świątyni, stanął  obok Pani tradycyjnie całej w bieli. Pewnie oboje wyglądali prawie tak samo niezdarnie, jak Młoda Para z młodzieńczego dzieła sprzed przeszło 10 lat. Którego zresztą, w momencie faktycznych, niewyimaginowanych zaślubin, pamięć ani na moment nie przywołała. Tym bardziej przedstawionego nań przedziału, ani stacji w tle.
 
Gdzie Kolbuszowa, gdzie Lubartów...

Obrączka na palcu nie spowodowała jednak, że zapomniałem o szlakach, nie tylko stalowych, punktem na horyzoncie uosabiających nieskrępowaną wolność. O ulubionych białych, przemierzanych stopami gościńcach. Przemierzanych samotnie, samowtór, samotrzeć - zależnie od aktualnych tendencji panujących w niewielkim stadle zwanym czasem dla niepoznaki - Podstawową Komórką Społeczną.

Od powstania i zapomnienia batiku upłynęły kolejne dwie dekady. Będzie w sumie około 30 lat. Liczmy jednak czas od zaślubin. Kiedy doczekaliśmy porcelanowych godów, pojawiła się kolejna  okazja, aby wspomnienie o "dziele", a zwłaszcza inspiracjach, wydobyć na światło dzienne. Lecz cóż! Niepamięć  okazała się silniejsza. Niepamięć i emocjonalne rozdygotanie, kiedy postanowiliśmy zaakcentować te wspólne 20 lat. Stąd dwadzieścia na dwadzieścia. Jeden kilometr jak jeden rok. Nieważne skąd, dokąd, ważne było to, co pośrodku. Ani żona cała na biało ani ja w garniturze. Raczej w strojach i z ekwipunkiem stosownym do podjętej wycieczki. Miejsce startu określiło się samo, czystym przypadkiem. I to ten przypadek powinien był przywołać przelotne choć wspomnienie archiwalnej szmatki. Bo z ukochaną Babą do ukochanej Kozłówki (a potem dalej), razem wyruszyliśmy z tego samego peronu. przy którym całowała się Młoda Para z batiku. Pociąg z batiku, para z batiku i stacja z batiku. Jednocześnie namacalna tak bardzo, że nienamacalne wspomnienie nie miało szans. Tłumaczę to silnym kwietniowym wiatrem.

Reszta jest dziełem przypadku.

Bez ślubnej sukni i bez garnituru, bez zgiełku, który, jak mniemam, powinien towarzyszyć okrągłym rocznicom. U nas była wąską szosą, łąka, potem lasem i wieś. Nowodwór, tak konkretnie, ten koło Lubartowa. Następnie doliną Parysówki. I znów szerokim zadrzewionym gościńcem. Niegdyś opisywałem rośnięcie w oczach od strony zachodniej. Okazało się, że od wschodu wrażenie jest identyczne. Do tego stopnia, że z perspektywy kilku kilometrów pomyliłem neobarokową rezydencję z sąsiadującą z nią Rządcówką. Odległość uczyniła rzędy wielkości nierozróżnialnymi.

Półmetek. Jak mawiają - Piękny, Autentyczny, Wyjątkowy  
 
 
Gościnne poddasze. Wieczorna lektura, nie pomnę jaka. Plecakowy prowiant, napitek...

I wiosna. Taka, która nawet dwudziestoletniemu małżeństwu uderzyć do głów musi.



Minął rok. 20 +1 = oczko. Były plany. Niestety. Tylko plany. I błysk wspomnienia. Ujrzałem wtedy swoją stację z batiku. I młodą parę. I niemłodą żonę, i niemłodego siebie.

Jak nie mija potrzeba wędrowania, tak i chęć pisania nadal towarzyszy. Tę pierwszą trudno zaspokoić, zakazu oddawania się drugiej póki co nie zadekretowano. Oddaję się zatem. Nawet jeśli to, co powyżej zostanie ocenione tak, jak dawna praca plastyczna trudną techniką batiku. To ta potrzeba i tak budzi się niemal co noc. Czasem nawet i tego nie musi. Bo zasnąć trudno. Bo strach. Bo to nie tylko o stracone plany idzie. 

Potrzeba dopaść klawiatury, kartki papieru, czegokolwiek. Nalać szkarłatnej cieczy do kieliszka. Aby było łatwiej. Znosić myśli i przelać je. Potrzeba, która, jak rzekłem, nieraz dopada w środku nocy. Nocy, która mogłaby nie różnić się od tej rok temu.

Wszak trzeba podnieść się, przejść zaświecić światło. A to trudne. Trudne, gdy ma się wrażenie, że obok siebie leżą dwa proteinowe worki. Na strach. Dwa worki to dwie objętości strachu. Tak powinno być zgodnie ze szkolną matematyką. A jest inaczej. Bo w tym przypadku objętości się nie sumują. Tylko znoszą.

Dlatego trudno tak po prostu odejść, nawet jedynie po to by pod osłoną nocy klecić te swoje słowa. Pozostaje zasnąć. Wspomnienie sprzed równo roku, wspomnienie nocy na poddaszu pewnego budynku w kozłowieckiej rezydencji, rzecz trochę ułatwia. Leczy. Zapisane fotograficznie wspomnienie dnia następnego - również. Wszak miało być aż dwadzieścia. I było. Lat i kilometrów.


Że kilometr i rok dwudziesty pierwszy jest tak mocno pod górkę? Przecież to się zmienić może.

poniedziałek, 30 marca 2020

Lektura z dzieciństwa na czas "leśnej kwarantanny"

Las Dąbrowa, 21.03.2020.

"U drzwi skromnego mieszkania przy ul. Ulm w Paryżu rozległ się nieśmiały dźwięk dzwonka. Profesor (...) niechętnie podniósł głowę znad mikroskopu i zmarszczył siwe, krzaczaste brwi. Nawet w domu zajęty był pracą (...)
Dzwonek znów zadźwięczał nieśmiało.
Po chwili do pokoju wszedł doktor Roux, asystent (...)
- Profesorze, jacyś ludzie pytają o pana. Kobieta nazywa się pani Meister i przyjechała z Alzacji. A z nią...
Nie dokończył. Drzwi otworzyły się nagle i do pracowni weszła kobieta z dużym tobołem na rękach. Za nią, rozglądając się niepewnie, wsunął się barczysty, z wiejska ubrany mężczyzna. 
- Panie profesorze, niech mi pan ratuje dziecko!"

Powyższe - to fragment prozy Gabrieli Pauszer - Klonowskiej. Autorki, która powinna na moim blogu "zagościć" już jakiś czas temu. Inną wszakże pozycją. Chyba najbardziej znaną z całego dorobku pisarki. Która doczekała się wielu wydań. Sam mam to z niebieskimi okładkami, z których przednia ozdobiona jest ryciną puławskiej siedziby książąt Czartoryskich. Wolumin wydany w 1988 roku, zdążył się już rozpaść na setne części. Wertowanie zbioru luźno fruwających kartek stało się częścią planu ewentualnego dokopywania się do jądra w ziemi, co bardzo (plan, nie samo wertowanie) rozbawiło niektórych przeglądaczy kart Księgi Konterfektów, gdzie też wspomniałem o ewentualnych pracach ziemnych.  Lecz cóż! Ogólnoświatowe wypadki, od których ucieczki ni widno, spowodowały, że owo dokopanie się poczekać musi. Zdążyłem rozgrzebać niewielkich rozmiarów dziurę w ziemi, zdołałem jeszcze wcielić się, choć w nikłym procencie, w rolę Janka Pradery zmierzającego ku Bobrowicom. A potem przyszło białkowo - nukleinowe cholerstwo i rumoru narobiło. Kopać nadal mogę, ale cel całości przedsięwzięcia oddalił się w czasie. Dalekie Bobrowice zmieniły się w podlubelski las, osiągalny "per pedes". A i to pod warunkiem, że nikogo po drodze nie spotkam. Bo droga kropelkowa. W tym kontekście moim planom niewiele uchybia to, że "Pani na Puławach" ustąpiła w plecaku miejsca "Historiom nie wymyślonym".

"Historie..." Gabrieli Pauszer - Klonowskiej" to jedna z ulubionych lektur mojego dzieciństwa. Szczególnie jedno opowiadanie, zawarte pomiędzy czarno - pomarańczowymi okładkami, zrobiło na kilkulatku olbrzymie wrażenie. I pewnie nieprzypadkowo pamięć przywołała je teraz. W odosobnieniu krótkotrwałym. W lesie będącym o godzinę marszu od miejsca stałego przebywania. Godzinę marszu bezludnymi, peryferyjnymi ulicami, a potem ścieżkami.


"- Profesorze! I pan ma dzieci! Niech mi pan ratuje mego Józia"

Z historii wiadomo, że profesor uległ błaganiom. Skutkiem czego 6 czerwca 1885 roku, po raz pierwszy w historii, istota ludzka otrzymała dawkę szczepionki przeciwko wściekliźnie. Po upływie miesiąca dziewięcioletni Józio Meister wrócił uleczony do swojej rodzinnej miejscowości. Wówczas pogryzienie przez wściekłe zwierzę przedśmiertnie  przenosiło człowieka do świata umarłych. Niejako "z automatu". Automatu bezwzględnego, bezlitosnego, za którym stała białkowo - nukleinowa struktura. Dla współczesnych Józiowi, jego matce, wreszcie profesorowi - niewidzialna. Nie było narzędzi. Ernsta Augusta Friedricha Ruski, konstruktora pierwszego w świecie mikroskopu elektronowego, nawet nie było jeszcze na świecie. Toteż gdy w lipcu, 1885 roku, Józio Meister,  powrócił do rodzinnej Alzacji, jemu współcześni mieli pełne prawo uznać to wydarzenie za cud. I za taki uznali. Zaś za cudotwórcę - bohatera opowieści napisanej przez Gabrielę Pauszer - Klonowską.

1885. Sucha data niewiele mówi. Uzmysławiam sobie zatem, że zaledwie 8 lat wcześniej  mieszkańcy mojego miasta po raz pierwszy ujrzeli w nim pociąg. Piętnaście lat wcześniej składano gorące życzenia ślubne Konstantemu Zamoyskiemu - kiedy żenił się z młodziutką Anielą Potocką i któremu - w telegraficznym skrócie mówiąc - zawdzięczamy Kozłówkę w takim kształcie jaki znamy dziś. Zaś 20 - letni wówczas student Wojciecha Gersona, malarz Józef Smoliński najpewniej ani śnił, że za kolejnych lat czternaście to on odkryje w więziennej kaplicy bezcenne freski - dziś ozdobę lubelskiego Zamku. To tak tylko odwołując się do kilku losowo wybranych, okołolubelskich dat.

Wszystkich ich, i wielu innych łączyło wówczas to, że przed 6 czerwca 1885 roku byli całkowicie bezbronni wobec groźnego agresora. Tym groźniejszego, że, jak już wspomniałem, kompletnie niewidzialnego. Spotkanie z którym oznaczało niechybną śmierć w męczarniach.

Pewna, okrutna, bardzo bolesna śmierć -  taki  wyrok wydał doktor Vulpian, który tego wieczoru zaciągnięty został do paryskiego mieszkania przy Ulm.  Następnie dodał badając rany Józia Meistera: "tu nie ma nic do stracenia".

Natomiast towarzyszący Vulpianowi doktor Graucher miał wyrzec te słowa: "niech pan wypróbuje na nim swoją szczepionkę. Może go to uratuje".

Adresatem tych słów był paryski profesor chemii - Ludwik Pasteur. I one, obok łez rozpaczającej matki, miały zadecydować. Skutkiem czego 6 czerwca...

Tym samym tego dnia Ludwik Pasteur urósł do rangi jednego z największych dobroczyńców ludzkości w całej historii. Przywoływana autorka książki z mojego dzieciństwa napisała wprost o "pogromcy śmierci" - tytułując tak poświęcony Pasteurowi rozdział. I nie mam pojęcia, dlaczego akurat to opowiadanie wywarło na kilkuletnim czytelniku tak ogromne wrażenia. Jak to się stało, że rozpacz matki Józia potrafiłem wyobrazić sobie do granic namacalności. Podobnież strach dziewiętnastu rosyjskich chłopów spod Smoleńska, przybyłych po ratunek do dalekiego Paryża. Szesnastu z nich wróciło do świata żywych.

Nikt za to nie powinien mieć wątpliwości dlaczego właśnie teraz zawarta w "Historiach..." opowieść o geniuszu z Arbois zastąpiła "Panią na Puławach" - równie lubianą, równie zaczytywaną, choć z zupełnie z innych powodów.

Zacytujmy jeszcze fragment:

"(...) rozkazał sprowadzić do laboratorium wściekłego psa z Instytutu Weterynaryjnego. Gdy dwaj pomocnicy, drżąc z przerażenia, trzymali obie szczęki buldoga chorego na wściekliznę, Pasteur z całkowitym spokojem zbliżył się do pyska zwierzęcia i wsunął weń szklaną rurkę aby w nią nabrać trochę śliny".

Mam darować sobie truizmy, czy jednak napisać, iż powyższe to opis najwyższego bohaterstwa, godnego pomników w każdym państwie na świecie? Bo tej sceny nie odnajdziemy na batalistycznych obrazach mistrzów pędzla. Ale to w jej konsekwencji (i wielu podobnych) uratowano miliony istnień ludzkich na całym świecie.

Gdyby ktoś pomyślał, że Autorka książki dla młodzieży nazbyt koloryzuje - odsyłam do źródeł, bez problemu dostępnych w internecie. Artykuł Zbigniewa Kwiatkowskiego znajdziemy w "Postępach Mikrobiologii" (1994, XXXXII, 1) - nota bene to świetnie, że autorzy publikujący w czasopismach stricte naukowych, czasem jeszcze odwołują się do kart z historii swoich dziedzin, bez oglądania się czy przyniesie im to upragnione punkty czy też nie. Napisany pięknym językiem artykuł znajdziemy także tutaj.


Okoliczności, jakie towarzyszyły mi w leśnej kwarantannie

Las sprzyja rozmyślaniom. Las to dobrodziejstwo. Nieprzedeptane ścieżki, eksplozja wiosny, koncerty na tysiące ptasich gardzieli. Naturalna apteka, do której wystarczy tylko wejść. Wszystko to, co sprawia, że mimo wszystko chce się oddychać pełną piersią. I jak na ironię - właśnie to oddychanie pełną piersią wiosną AD 2020 nie jest takie oczywiste. Dosłownie. Za sprawą niewidzialnego przeciwnika, jakże podobnego do tych z którymi w XIX wieku zmagał się geniusz z Arbois. I jego, wcale nie mniej zasłużeni współpracownicy.



A ktoś zupełnie inny, geniusz pióra, wersów, pięciolinii, pędzla, obiektywu wreszcie, także ktoś, kto potrafi opowiedzieć, zainspirować - czyż nie zasługuje na tytuł dobroczyńcy? Czy to nie za sprawą przeczytanej książki, obrazu w kąciku galerii (ok, niech będzie, że internetowej, dziś inaczej nie wolno), przepięknej sopranistki wykonującej karkołomne liryczne koloratury - czyż to nie wszyscy oni sprawiają, że z utęsknieniem acz cierpliwie czekamy na... nowego Ludwika Pasteura? Bo dziś bez niego ani ja w lesie, ani wymienieni przeze mnie artyści, ludzie muzeów, opery, sal koncertowych i wystawienniczych, nawet ci, co w wycieczkowym autokarze dumnie dzierżą mikrofon - nie możemy traktować oddychania pełną piersią jako oczywistości danej raz na całe długie i szczęśliwe życie.

Zatem nie genialny strateg, geniusz polityki. Raczej ten (lub Ci!) co godzinami, dniami, miesiącami ślęczy (lub lepiej - ślęczą!)patrząc w mikroskop, na płytki z pożywkami, w kolumny cyferek w Excelu czy innej Statistice 12. To ich potrzebujemy. Aby wiosenny trel modraszki cieszył na równi z koloraturą prześlicznej sopranistki (w wersji dla Pań - przystojnego tenora). A jednocześnie niech wiosenny śpiew wraz z koloraturą brzmią w najlepsze. By nikt nie zapomniał dlaczego warto czekać!

Siadam zatem na pieńku i oddaję się oczekiwaniu.





piątek, 21 lutego 2020

"Halka", Sted i Kozłowiecczyzna

Las ten, co zwykle, pola te, co zwykle, wieże te, co zwykle, 16 i 21.02.2020.


Z mojej prywatnej karty w Ogólnoświatowej Księdze Konterfektów:

"I niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoimi rozumami, a ja z moją miłością niech sobie będę głupi."
Jakoś mi dziś pasuje. Pomimo, że raczej wyrosłem z tych wszystkich "siekierezad" i innych podniet egzaltowanych młodzieńców płci dowolnej. I pomimo, że to wcale nie 14 II spowodował chwilowy powrót do lektury sprzed ćwierćwiecza.

Ot, jak to dziś w modzie, ekshibicjonistyczny wpis z okazji dnia patrona opętanych, epileptyków i tych trzecich. A później nastąpiło wyciągnięcie ręki po tom walający się na półkach z pamiątkami czasów studenckich. Tom, którego miejscem akcji rozmemłani nadmierną egzaltacją młodzieńcy "doromantycznili" Bieszczady, podczas gdy cała powieściowa historia rozgrywa się gdzieś pod Głogowem. To zresztą też bez znaczenia. Bo ja swoją nadmierną egzaltację odprawiam ani w Cisnej ani w lasach Ziem Odzyskanych. Gdzie zaś? Stoi w tytule.


Wspomniane "przedćwierćwiecze" nader często do mnie wraca. Perkozem rdzawoszyim po raz pierwszy wypatrzonym przez młode jeszcze wówczas oczy, wspomożone wytworem post - radzieckiej optyki. Resztkami amatorskiego negatywu o czułości ISO 100, będącymi jednocześnie okruchami spadającymi ze stołu pamięci wprost ku wlotowi rury odkurzacza. Odkurzacza w rękach "zegara w którym czas nie może być cofniony". Którego kurant przekonuje iż przyszłość nie potrzebuje przeszłości a Izabella z Flemingów i jej nadworni architekci, wszyscy oni trudzili się nadaremno. "Przedćwierćwiecze" to także miedze, kępy, pniaki, gałęzie, nawet fragmenty infrastruktury hydrotechnicznej - wszystko będące miejscem do usadzenia strudzonego odwłoka. I sięgnięciem po ulubioną niegdyś lekturę. 



"Przedćwierćwiecze" - to również sama lektura. O tytule będącym astronomicznym odwróceniem tytułu powieści Marii Rodziewiczówny.




Co mnie skłoniło? Rok ubiegły. 2019. Rok Moniuszkowski.I echa leśne, wodne oraz polne. Ścigające mnie taktami pewnego bardzo znanego mazura. Echa, które odbijając się od neobarokowych murów, spod dwóch wież biegły za mną aż do miasta. 

Osłuchawszy się jednego mazura, chciałem zapoznać się z tym drugim, równie znanym. I się zaczęło. Bo i muzyka, i dzieło Włodzimierza Wolskiego z roku 1848 (z późniejszymi wiadomymi zmianami) spowodowało, że ludzie w środkach komunikacji zbiorowej patrzą na mnie wymownym wzrokiem. Zwłaszcza gdy próbuję sprawdzić się wokalnie w partiach sopranu. Coś o rannym słonku i gołąbeczku trzepoczącym skrzydełkami by finalnie przypieprzyć w bezlitosny grunt. Dźwięki kończące trzeci akt to dla mnie emocjonalne harakiri. 

Pewna internetowa recenzentka, przedstawiająca się światu jako Vissi d'Arte, Teatr operowy oczami artysty plastyka, w uderzająco zgrabny sposób powiązała "Halkę" ze stachurową prozą. Ta oczywistość w połączeniu z całkowitym poddaniem się operowej ramocie lat minionych zaowocowała tym, że "Siekierezada" ponownie znalazła się w plecaku.

Popełniłem przy tym jedno szaleństwo.

Nie dopuszczam się świętokradztw. A za takie uznałbym ganianie po lesie ze słuchawkami na uszach. Ale w środkach zbiorkomu, które do tego lasu mają mnie dowieść? Czemu nie. No i zrobiłem sobie mentalne kuku. Przez zmysł słuchu Tatiana Borodina w tytułowej roli a na kolanach wyżej wspominany tom. To chyba jasno tłumaczy wybuch grafomanii, którego właśnie się dopuszczam. Nie przepraszam, bo czuję się wytłumaczony.

Nie czuję się też Jankiem Praderą. Latka zleciały, zrobiły swoje. Czasem tylko coś się odezwie. I nakaże, nawet wówczas gdy pasowałaby elegancka, skórzana teczka, spakować się w torbę z zielonego brezentu. I skrajem dróg, w starym stylu, ruszyć do leśniczego do Bobrowic, gromada Hopla. Nawet jeśli gromada Hopla zmieni się w gminę Kamionka. Babciu Oleńko - to cud!


wtorek, 21 stycznia 2020

Zmierzch "Hartwigowskich Klimatów"?

Zalew Zemborzycki, dolina Bystrzycy, Krężnica Jara, 19.01.2020.

 
Moje niegdysiejsze pisanie o "cieniu dawnych wierzb" okrasiłem cytatem z albumu, który stał się inspiracją niejednego kadru, ale też kilku krajoznawczych imprez koncepcji własnej, poprowadzonych przeze mnie jako pomysłodawcę i przewodnika. A teraz... być może nadszedł czas aby słowa urodzonej w Lublinie Poetki przywołać raz jeszcze:

"Bywa, że tu, gdzie rozciągał się szeroki obszar łąk widocznych na zdjęciu sprzed lat, wybudowano nową linię kolejową, lotnisko lub fabrykę, że malowniczą dolinę (...) zamieniono od tego czasu w zalew wodny..."



Do cytatu dorzuciłem odautorski komentarz iż słowo pisane piórem Julii Hartwig stało się ciałem. A jak ostatnio donoszą lokalne lubelskie media - istnieje spore prawdopodobieństwo, że wkrótce staną się ciałem jeszcze bardziej.





Żeby była jasność - nie jestem przeciwnikiem kompleksowej rewitalizacji "Lubelskiego Morza". Jeśli jednak ziści się koncepcja zbiornika wstępnego - pewne hasło wywoławcze straci rację bytu. A, co gorsza, ostatni okruch Legendy przykryją wodne fale. Pozostaną wspomnienia, opowieści, wreszcie archiwalne zdjęcia. Ale resztki namacalności, ostatnie relikty, ulecą bezpowrotnie.

Jeśli to cena za nowy lepszy świat - trudno, niech i tak będzie. Ale bardzo chciałbym aby zadecydowali o tym ludzie, których udokumentowany dorobek naukowy nie pozostawi najmniejszych wątpliwości iż dokonany zostanie najlepszy wybór. Nie zaś jacyś lobbyści, koniunkturaliści, a już nie daj Boże - politycy dowolnego szczebla i barw.

Niezależnie od wszystkiego - biorę się za dokumentowanie. W tym akurat lubelskie środowisko fotografujące (do którego zaliczać się nie śmiem - jestem tylko niedzielnym pstrykaczem) ma doświadczenie. Tak od międzywojnia. Co widać doskonale w Bramie Grodzkiej.



sobota, 18 stycznia 2020

"Świat, który nie może zginąć." I chyba się udało.

Lasy Gołębskie, Nieciecz, Łąki Bonowskie, rez. "Jezioro Piskory", 18.01.2020.


"W dobie nasilonych procesów urbanizacyjnych, naturalne krajobrazy zanikają jeszcze szybciej, niż rzadkie gatunki roślin czy zwierząt. Ustalono, że w całym woj. lubelskim pozostało zaledwie kilka takich miejsc, gdzie w otwartym krajobrazie, w polu widzenia 1 km^2, tj. w promieniu ok. 550 m od obserwatora, nie ma choćby jednego budynku. Łąki Bonowskie są właśnie jednym z takich ostatnich miejsc."


W polu widzenia mamy za to sosny, dorodne a samotne.

Cytowany na wstępie mini - przewodnik, nieodłączny towarzysz współczesnych wędrówek przez Lasy Gołębskie.

 Opisywane w broszurze z 2012 roku miejsce w istocie potrafi zauroczyć. Na sobie sprawdziłem po wielokroć, raz miałem do dyspozycji cały autokar Królików Doświadczalnych. Zareagowały prawidłowo. 

Między Niecieczą a Niebrzegowem
To jedna z przestrzeni na Lubelszczyźnie, z którą moja przyjaźń ciągnie się już dziesięciolecia. Jeśli o matematyczną ścisłość chodzi - właśnie upływa trzecia dekada. Z tej okazji słów kilka. Jak to się zaczęło?

Nie wiem jak teraz, ale na przełomie lat 80/90 ubiegłego wieku, ścienne gazetki były nieodłącznym elementem wystroju chyba wszystkich szkolnych korytarzy, sal i klas. Do ich redagowania najczęściej służyły m.in. nożyczki - którymi wycinano co atrakcyjniejsze wizualnie fragmenty już nieściennych gazet i czasopism. Nabytych w kioskach RUCH, czasem podwędzonych z domów. Całość, okraszona, wytworami własnej inwencji plastyczno - literackiej, musiała jednak trzymać się pewnej, określonej przez Ciało Pedagogiczne konwencji. Którą najczęściej można by zdefiniować określeniem "ku czci i chwale". A że lata mojej edukacji licealnej przypadły akurat na okres transformacji, podmioty czci i chwały zmiennymi były. Bywało też, że wraz z liberalizacją Rynku liberalizowano też wszelkie konwencje. Te ścienno - gazetkowe również. 

Okres przed i bezpośrednio po liberalizacji w odniesieniu do szkolnych gazetek ściennych miał pewną cechę wspólną: potencjalni ich odbiorcy na ogół traktowali je w sposób opisany swego czasu przez mistrza Konstantego Ildefonsa, czyli masowo "wypinając tyłek na autorki wysiłek". Wyjątki trafiały się sporadycznie. Zdarzyło się razu pewnego, że wzrok mój omiatając przypadkiem jedną z korytarzowych gablot na gazetki, natrafił na nagłówek, który zdołał przyciągnąć uwagę. Moją na pewno, nie wiem czy czyjąkolwiek jeszcze. Treść nagłówka, ujęta w cudzysłów, przywołana jest w tytule notki, którą Czytelniku/Czytelniczko czytasz. 

Od nagłówka przeszedłem do treści artykułu, który, nie wiadomo skąd wycięty, nie wiadomo przez kogo umieszczony w szkolnogazetkowej gablocie, opowiadał o "znikającym jeziorze" położonym raptem 3 km na północ od stacji kolejowej Gołąb. Tak poznałem nazwę "Piskory". I oczywiście zagrało w duszy wagabundy - gołowąsa. Kartka wyrwana z zeszytu od polskiego, pół godziny sterczenia z długopisem i zadartą głową przed szkolną gablotą (te miny Kolegów i Grona) - i dysponowałem już pełnią wiedzy. A że był rok 1990, pierwsze mapy nie będące wytworem peerelowskiej kartografii dopiero wchodziły nieśmiało tu i ówdzie do księgarń, musiałem tekst przepisać słowo w słowo. Zawierał on bowiem dokładne (przynajmniej tak mi się wydawało) wskazówki dotarcia od gołębskiego peronu do świata, który miał lada moment zniknąć. Bo też i jezioro znajdowało się (i szczęśliwie znajduje się do dziś) w Lasach Gołębskich, przez miedzę sąsiadując z "Azotami", który to zakład dopiero zaczął pozbywać się odium win za zatruwanie sporej połaci północnej Lubelszczyzny (pisano wówczas, że strefa destrukcyjnego oddziaływania Z.A. sięga po Lubartów i obejmuje m.in. moje ukochane Lasy Kozłowieckie). Słowem - perełka niemal za płotem truciciela, na którą położono krzyżyk.


Piskory dziś - w styczniowy, dżdżysty, pochmurny dzień.

 Chciałem ujrzeć ukrytą umierającą perełkę. Okazała się dobrze ukryta. Nie pomogła zeszytowa kartka z przepisanym fragmentem ściennej gazetki. Zamiast nad Piskory, trafiłem do nadwieprzańskiej Niecieczy. Bez pomysłu, co dalej. Odnalazłszy asfalt w sąsiednim Niebrzegowie, powlokłem się jak niepyszny do punktu wyjścia. Czyli na peron stacji Gołąb - nota bene również schowanej w lesie.

Od tego czasu minęło równo 30 lat. 

Nie muszę chyba dodawać, że pierwsze podejście okazało się niejedynym. A po pół roku drugie było już zdecydowanie efektywne. I od tej pory nad Piskory wracałem regularnie.

Czymże to śródleśne mokradło, szumnie określane mianem jeziora, różni się od innych tego typu miejsc? A przede wszystkim - jak to się stało, że świat, przez jednych skazany na niebyt, jednak -zgodnie z intencją Autora tekstu sprzed ponad 30 lat - nie zginął?

"Jak to się stało? Opowiedz nam! - Opowiem wam!"

Historia jeziora Piskory dowodzi, że działalność człowieka nie zawsze musi destrukcyjna dla naturalnego otoczenia, że przy dobrej woli i zaangażowaniu kompetentnych ludzi, mających wolę świat wokół siebie lepszym czynić, można odwrócić negatywne skutki antropopresji, przywrócić naturze przynajmniej niektóre wydarte jej obszary. Do czasów II wojny światowej dzisiejsze  jezioro Piskory było w zasadzie dużym stawem rybnym, zasilanym przez okoliczne niewielkie strumyki o dźwięcznych nazwach Rabik i Wielki Pioter. Po wojnie hodowla ryb w tym miejscu została zarzucona, niemniej zbiornik wodny istniał, powstał nawet projekt powołania tu rezerwatu przyrody ze względu na to, iż imponującej powierzchni trzcinowisko było siedliskiem wielu rzadkich gatunków ptaków. Niestety w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia postanowiono „ulepszyć” stosunki wodne na łąkach w dolinach wspomnianych strumyków, co zaowocowało częściowym odcięciem jeziora od zasilania wodą. Taki stan trwał do lat dziewięćdziesiątych i powodował powolną, ale konsekwentną degradację siedliska. Ten stan opisał też nieznany mi autor "szkolnogazetkowego" tekstu. Wydawało się, że jezioro Piskory z map zniknie. Korzystniejszy czas dla umierającego jeziora  nastał w roku 1993, kiedy to z inicjatywy Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody w Lublinie została podjęta próba jego odtworzenia. Prace początkowe objęły m. in. odtworzenie dopływu wody i uszczelnienie grobli. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Odrodziły się zbiorowiska szuwarowe, nad jezioro powróciło ptactwo. Dziś łatwo spotkać tu orła bielika, gęś gęgawę czy żurawia. Walory przyrodnicze jeziora podniosły się na tyle, że powróciła koncepcja utworzenia tu rezerwatu przyrody, który został powołany z dniem 1 stycznia 1999 r. 

Rezerwat "Jezioro Piskory", pewnego sierpniowego poranka 2004 roku. Kończy się noc spędzona na mchu i igliwiu, wstaje nowy dzień...
 
 Piskory dziś? Bieliki i czaple białe. Bąki i derkacze. To dla amatorów ptasich obserwacji. Dla amatorów wędrówek - białe gościńce. Wrażeń estetycznych dostarczają nieodległe zakola Wieprza. A z drugiej strony lasu - niezwykłości Gołębia z kaplicą loretańską i Muzeum Nietypowych Rowerów na czele. I fragmenty pejzażu - tak niezwykłego w swej zwykłości. 

Jest jeszcze historia utraconej ojcowizny. Temat na oddzielną opowieść. Niektórzy pewnie snują ją przy wieczornym ognisku. Bo gdy kierowałem się już ku gołębskiemu peronowi, od mijanego tzw. Starego Bonowa unosił się ogniskowy dym i słychać gwar oraz chóralny śpiew. Choć na co dzień "tam tylko szumi las".


Dla wędrujących - białe gościńce.
W powyższym tekście - oprócz wspomnianej broszury - przewodnika, wykorzystałem też tekst artykułu mojego autorstwa, który popełniłem byłem dla miesięcznika "Poznaj Swój Kraj" z górką piętnaście lat temu.

poniedziałek, 8 lipca 2019

"... do wszystkich rzeczy"

Kozłówka, Stare Pole, Biadaczka, Wólka Krasienińska, Kawka, 6 - 7.07.2019




Dwie wieże - miniaturki z pudełek od zapałek. Moja ulubiona paralela. Samochwalec, czyli odmiana Pyszałka, sam ją wymyślił z górką dwa lata temu. A teraz... teraz mogę śmiało napisać, żem one dwa pudełka ujrzał od środka. Znów przechwałka? Raczej podziękowanie! Za taką możliwość i za wszystko inne. Adresatko - prosimy, przyjmij. Podziękowanie szczere i z głębi serca płynące. Nawet dwóch serc w tym jednego czternastoletniego. Bo cała eskapada była formą daru dla Córki za "bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie".. Dar okazał się trafiony i nie tylko moja w tym zasługa. Wszystko razem wyszło tak bardzo spontanicznie...

Wcześniej był jeszcze drugi dar - oficjalny, znaczy szkolny. Z wyżej cytowaną okrągłą formułką na bileciku. Bardzo tradycyjny czyli nagroda książkowa. W postaci arcydzieła, którego treść została ponoć przetłumaczona na dwieście pięćdziesiąt trzy języki i dialekty świata. Praktycznie wszystkie znane, funkcjonujące jako żywe. Mówią, że pod tym względem porównywalna jest tylko... Biblia.

"Nie chciała wyjść pognieciona tak jak maki"

Książkę - nagrodę do plecaka włożyłem jednak ja. Skojarzenie nasunęło mi się samo na etapie pakowania. Skoro już motyw Róży miał być aż tak wszechobecny, stać się wręcz motywem przewodnim wyprawy - niechby zaznaczył się również w swojej najsłynniejszej literackiej formie. Dopełnił obraz całości. I niech dociąży plecak dwojga piechurów - Córki i taty.



"Róża nie spieszyła się, gdyż pragnęła wyjść ze swojej zielonej sypialni jako skończona piękność. Dobierała starannie kolory. Stroiła się powoli, dopasowując kolejno każdy płatek. (...) Chciała wystąpić w pełnym blasku swej urody. O tak! Była bardzo zalotna! Tajemnicze przygotowania trwały więc przez wiele dni."

"Aż wreszcie ukazała się pewnego ranka, wraz ze wschodzącym słońcem."



"Teraz kiedy tak zadbała o każdy szczegół, powiedziała, ziewając: 
- Ach... właśnie się obudziłam... Zechce mi pan wybaczyć... Jestem taka nieuczesana..."




Niech zatem i kozłowieckie róże nie grzeszą skromnością. Niech będą takie wzruszające, niech piją chłodną wodę z konewki i niech będą "do wszystkich rzeczy". Czy to w parku czy na muzealnej wystawie.



W niedzielne przedpołudnie na dziedzińcu zaroiło się od "Małych Książąt" w papierowych koronach. Wizyta w pałacu o 12.30 była specjalnie dla nich. Moje "Niecowiększe Książątko" wolało jednak swój szkicownik.

Za wiedzą i zgodą Córki


"Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie".

Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku! Wszystko powyższe układało mi się w całość przez całą sobotę i niedzielny poranek. W trakcie wędrowania, podpatrywania, zachwytów, wreszcie niekończących się rozmów - nie tylko ze stale przy mnie obecną Córką. Zwłaszcza niedzielny poranek miał charakter szczególny. Foto - plener na głodno aż do momentu, kiedy zegar na wieży północnej odezwał się dziewięć razy. W tym momencie wróciliśmy wreszcie do "gościnnej jedenastki" na śniadanie. To, co się wydarzyło wówczas, wymaga suplementu. Kręcąc się po przytulnym poddaszu wyjrzałem przez okno czy zaobserwowane poprzedniego wieczoru koty wciąż dotrzymują nam towarzystwa. Dotrzymywały, ale pojawił się ktoś nowy. Nieznana nam wcześniej Pani w czerwonych spodniach. Jakby wyczuwając moją obecność odwróciła się ku "naszemu" oknu i... bez słowa wstępu rozpoczęła opowieść. Jej bohaterami były znane nam koty. Te z podwórza ukrytego za południową oficyną. Kotka matka z kotką córką. Mieszkanki post - ordynackiej rezydencji, które tu znalazły gościnną przystać, być może ostateczną. Bo wcześniej mama z dzieckiem komuś zawadzała. I poszły obie na poniewierkę. Przerażone i wygłodniałe trafiły na kozłowieckie podwórze. Zaufania do ludzi całkiem nie odzyskały, ale ich nowej opiekunki to nie zraża. Podróże na rowerze wraz ze strawą dla podopiecznych stały się dla Pani w czerwonych spodniach rytuałem. Czymś naturalnym. Ucieleśnieniem zawartej w dwudziestym pierwszym rozdziale tajemnicy. O bezgranicznej odpowiedzialności za to, co się oswoiło. Dobra kobieta napisała te słowa na nowo. Nie piórem, nie edytorem tekstów, prostą czynnością. Rzecz obserwowana z wysokiego okna gościnnego poddasza, urosła do rangi moralitetu. Który wraz z Córą wynieśliśmy z Kozłówki w plecakach, chyba jako ten najważniejszy.